Pokochać psychopatę

Kryminały szwedzkie Możliwość komentowania Pokochać psychopatę została wyłączona 87

Bolecki zrobił sobie dzisiaj bitkę. Wziął dwa grube gwoździe i uderzył zaostrzoną stroną we własną twarz, wbijając je sobie w oczy. Stracił wzrok momentalnie. Kiedy opatrzyli go lekarze, musiałem przeprowadzić z nim rozmowę. Tego wymagały procedury. Wszedłem do pokoju lekarskiego, a on leżał z zakrwawionym bandażem wokół oczodołów.
– I co, myślałeś, że wyjdziesz? – zacząłem powątpiewająco – przecież mamy też więzienie dla niewidomych.
Nie odezwał się słowem. Jedynie mamrotał coś pod nosem. Był jeszcze w szoku. Wychodząc, zastanawiałem się nad tym, czy rzeczywiście Bolecki liczył na wolność, czy po prostu nie wytrzymał. W końcu siedział już piętnaście lat, a do końca kary jeszcze szmat czasu.

Impuls. Obezwładniający i błyskawicznie wywołujący działanie impuls jest narzędziem psychopaty. Narzędziem, z którego korzysta, będąc jego niewolnikiem i w konsekwencji ofiarą. Logika impulsu przypomina grę na mocno naciągniętej strunie: daje on władzę nad innymi, czyni błyskotliwym, oczywiście jeśli umiesz go odczuć i użyć, ale w zamian stopniowo podporządkowuje sobie świadomość i wolę człowieka. To forma hazardu, po drodze uda się kilka razy wygrać, by na koniec i tak zbankrutować, jak choćby Bolecki. A refleksja przychodzi później, albo nie przychodzi wcale. Moralność, jeśli zdąży się ukształtować, jest zbędnym bagażem. Impuls ją wypiera, paraliżuje i stopniowo tworzy skrajnie egocentryczną, aspołeczną osobowość psychopaty, stającą się w miarę upływu lat jego zakładnikiem.  Impuls, mały, złośliwy chochlik, gnieżdżący się gdzieś w duszy, albo po prostu bakcyl zła. Wszystkie te zagadnienia zgłębiałem podczas studiów, a wieloletnia praktyka psychiatry więziennego tę wiedzę całkowicie zweryfikowała. Psychopata, nie jest jednak całkowicie skazany na życiową klęskę. W pewnym momencie, jeśli nie zabrnął zbyt głęboko, zesłany mu zostanie dar opamiętania, powiedzmy, w postaci świetlistej ścieżki, którą będzie próbował podążać. Droga ta, jest drogą skrajnej ascezy, absolutnego zanegowania własnej natury. Podobna jest do drogi mnicha, który w swej celi zmierza do mistycznej unii, z tym, że psychopata zmierza do szarej codzienności, świata oddalonego od niego o tysiące mil.

Znałem człowieka, który ją przebył, choć pewnie będzie musiał być wytrwały do końca swych dni. Gdy wszystko wróciło do normy, życie straciło smak, a jego spojrzenie przestało lśnić wewnętrzną iskrą i nieco wyblakło. Czas rozleniwił się wraz ze spokojniejszym uderzeniem serca. I teraz, gdy nie ma już ryzyka, silnych emocji, zagrożenia i walki, rzeczywistość stała się mniej konkretna, wręcz nieuchwytna i jakby wydrążona ze swej istoty. Niestety, z mojej perspektywy los skazanego to chybiona transakcja, bo najpierw za żądzę życia odbierają wolność, a kiedy wreszcie oddadzą wolność, okazuje się, że po drodze zabrali życie. Jeśli zatem, nie umiesz zapanować na pragnieniem życia, stłumić go, zamknąć w swojej wewnętrznej celi, bądź pewny, że źle na tym wyjdziesz.

Wszystko zaczęło się w dzieciństwie. Byliśmy zgraną ferajną niegrzecznych dzieci. Aleksander, zwany wówczas Kosą, nie był liderem w potocznym znaczeniu, bo nie miał zmysłu społecznego, był zdecydowanym indywidualistą. Nie był najsilniejszy i najzwinniejszy, ale wystarczyło, że górował inteligencją nad resztą. Z czasem przyciągał do siebie innych, prowokował ciekawe sytuacje i w jego towarzystwie działo się najwięcej. Stał się pożądany. Imponował nam. Grał twardziela, często rzucając się z motyką na słońce. Brawura i inteligencja sprawiła, że szybko życie zaczęło go hartować. Pierwsze porażki, jakkolwiek dotkliwe, wyzwalały w nim zapalczywość.

W niedługim czasie pojawiły filmy z nurtu popularnego kina akcji, który święcił wówczas ogromne tryumfy. Jego ikonami byli Van Damme, Stalone, Schwarzenegger. Nabici tkanką mięśniową aktorzy, odgrywali nierealnych bohaterów, siejąc w umysłach nieletnich widzów prymitywny kult przemocy w imię szczytnych idei. Ostatecznie były to zwykłe bzdury, mdłe banały, mające uzasadnić widok ludzkiej twarzy, ociekającej krwią. Wówczas niejedno podwórko miało niejednego Van Damma. Zbierali się w grupę, brali najsłabszego i bili go do krwi. U nas było podobnie. Kosa był oczywiście oprawcą, trzeba przyznać bezwzględnym, ale nie zawsze fizycznie. Kiedy nie używał pięści, używał gardła. Krzyczał, błaznował, przerażał. Tworzył show. Jego wyobraźnia była sceną, na której akt przemocy był doskonalszy, barwniejszy, pociągający. Chciał, aby rzeczywistość wchłonęła jego wizję. Chciał by inni, mogli na nią spojrzeć z jego perspektywy, mogli odkryć mit mieszkający w tandecie. I tak się zaczęło. Tak narodził się impuls, tak budził respekt i poklask niekończącą się improwizacją, jednocześnie brnąc w głąb krętych i ciemnych ścieżek własnego umysłu w poszukiwaniu coraz bardziej ryzykownych pomysłów, szaleńczych scen i nieprzewidywalnych sytuacji. Aktor pośród zwykłych ludzi. Jego prawdą była gra bez ograniczeń, przeciwstawiał ją zasadom społecznym i moralnym, jego istotą była nieprzewidywalność, którą rzucał przeciwko nawykom i konwenansom. A jego samotność była absolutna i szczelna, był w niej zamknięty jak w alkowie. Tam nie dochodziło światło dnia. Tam tętnił ślepy impuls, jego dar, jego przygoda, jego łaska, jego siła, jego władza i jego tajemnica.

Trudno wskazać na moment, kiedy to wszystko się zaczęło, kiedy to niegrzeczne dziecko zostało dotknięte przez wewnętrzne zło. Z pewnością był to stopniowy proces, który nastąpił wówczas, gdy pojawili się rówieśnicy, a z nimi mechanizmy relacji i hierarchii. Trzeba było zdobywać miejsce dla siebie i budować własną pozycję. W szkole z jego niegroźnych wybryków zaczął rodzić się skandal. Negacja zamieniała się w bunt. Jakie to proste, wystarczy naruszyć porządek, a wchodzisz na pierwszy plan, jesteś w centrum. A resztę zrobią plotki, które rozmnożą się jak insekty w wilgotny letni wieczór, one przywołają widownię, część z nich zostanie przy nim na długo, wystarczy, że wejdzie na scenę i zacznie kreować swój show.

Pamiętam dzień, kiedy nasze drogi się rozeszły. Uczęszczałem już wówczas do pierwszej klasy liceum. Było to majowe popołudnie, właśnie wychodziło słońce po ulewie, i powietrze niosło ze sobą rześką nutę nadchodzącego lata. Pałętaliśmy się bez celu po parku, szukając czegoś, czym można zabić czas. Natknęliśmy się na dwie dziewczyny, robiące sobie zdjęcia jakimś marnym jednorazowym kodakiem, pewnie niewiele wartym. Początkowo wydawały się zaabsorbowane sobą, ale gdy tylko usiedliśmy z Kosą na ławce w pobliżu ich, obie zaczęły poprzez swoje wygłupy coraz usilniej zwracać na siebie uwagę.
– Może chcecie zrobić sobie zdjęcie ze mną! – krzyknął wreszcie do dziewczyn Kosa.
– Z tobą niekoniecznie, ale możesz pstryknąć nam obu na raz – zachęciła jedna z nich.
– Jak sobie życzysz – odparł i zbliżył się do nich.
Wiedziałem co się święci. Nie zależało mu oczywiście na tym aparacie, po prostu zwęszył zabawę. Dziewczyna podała mu kodaka i dołączyła do swojej koleżanki. A on pstrykał, ustawiał je w coraz śmielszych pozycjach. W końcu wciągnął mnie w zabawę. Po chwili obejmował je obie, a ja robiłem zdjęcia. Przypominał nieco komicznego amanta i lirycznego twardziela, szorstkiego i uczuciowego, z każdą chwilą wzbudzał w dziewczynach coraz większy podziw. Pokazał mistrzostwo swojego stylu, czułego zawadiaki: onieśmielającego i ujmującego. Po pięciu minutach miał je w garści, tyle w pełni wystarczyło by przełamać opór naiwnych małolat.
– Teraz ja wam zrobię zdjęcie z Mateuszem – wskazał na mnie i wyciągnął rękę po aparat.
Objąłem obie dziewczyny. Kosa przyłożył oko do obiektywu. Kazał się uśmiechnąć, zbliżyć do siebie twarze. Chwilę pstrykał, po czym powiedział:
– Będę miał po was pamiątkę skarby! – i uciekł z aparatem alejką.

A ja zostałem z obiema dziewczynami w ramionach. Nagle przestały się uśmiechać. Na ich niewinnych twarzach zaczęła malować się złość. W jednej chwili z naiwnych istotek zamieniły się w rozwścieczone meduzy, które zmroziły mnie kamiennym wzrokiem, a potem rzuciły się z pięściami do mojej twarzy. Zaczęły szarpać za włosy. Przewróciły mnie na ziemię, zaczęły kopać po brzuchu. Wykrzykiwały coś nade mną, klęły, groziły, że sprowadzą jakiś twardzieli ze swojej dzielnicy. W końcu się im wyrwałem i uciekłem. Właśnie wtedy postanowiłem nie zadawać się z Kosą. Zresztą powoli wyrastałem z takich zabaw. Nie chciałem być nieletnim przestępcą i inne sprawy powoli zaczęły zaprzątać mój umysł.

Za jakiś czas dowiedziałem się, że nie tylko mnie Kosa wyrolował. Reszta znajomych również była oszukiwana. Ja po prostu zostałem poniżony, ale inni byli okradani i okłamywani. Podobnie oszukiwał kobiety, z którymi nawiązywał przelotne znajomości, zazwyczaj dla seksu, ale każdej z nich wyznawał uczucia i każdą okłamywał. Było ich wiele, i to zbyt wiele jednocześnie. Przychodził od jednej do drugiej z prezentem, który podarowała mu poprzednia. Spał z nią i szedł dalej do następnej. Przez jakiś czas to ciągnął, z łatwością wykręcał się inteligentnymi, małymi kłamstewkami, bo przecież tak łatwo go było pokochać. Tak łatwo jak filmowego idola. W końcu i one dowiedziały się od wszystkim. I tak jak szukali go kumple, aby obić mu twarz, tak też szukały go kobiety, aby tę twarz poorać ostrymi paznokciami. Grunt pod stopami był coraz gorętszy. Kosa musiał się ukrywać, już nie tylko przed policją za usiłowania rozbojów, kradzieże i włamania, ale i przed znajomymi. A impuls tętnił, zdobywał władzę i odcinał go od świata. W końcu któregoś dnia Kosa spostrzegł, że siedzi w pomieszczeniu, którego okna są zakratowane, że jego całe ciało zdobią tatuaże, które wykonał sam demon podczas całonocnej opiumowej sesji, i że podczas zapadania w płytki sen na twardym łóżku coraz częściej zadaje sobie pytanie: co teraz?

Pamiętam pewne grudniowe spotkanie z Kosą w pociągu, na długiej trasie. Było to już kilkanaście dobrych lat po tych wszystkich zajściach. Wracałem z jakiejś konferencji z Warszawy na święta do rodzinnego domu. Byłem wtedy cztery lata po studiach i miałem za sobą dwa lata pracy w więzieniu jako psychiatra w mieście, w którym studiowałem. A on, jak się okazało w rozmowie, odsiedział już kilka lat. Nie przyznałem się, jaki wykonuję zawód. Staliśmy na końcu wagonu i paliliśmy papierosy, a przez niedające domknąć się okno wnikał świszczący, lodowaty wiatr. Kosa wyglądał na nieco zniszczonego, jego cera wydawała mieć jakiś szarawy odcień, spojrzenie miał matowe, bez życia jakby zgniecione pod niewyobrażalnym ciężarem. Jednak to, o czym mówił, do pewnego stopnia budziło nadzieję. Zgotował sobie piekło i kiedy zrozumiał, że kroczy drogą donikąd, zapragnął spokoju. W jego głosie, w tym jak dobywał słowa, słyszałem niezręczność, pewnie zakłopotanie, albo rodzaj niepewności. To ujęło mnie najbardziej, a wręcz zaskoczyło. To cecha, której nigdy nie posiadał, zbliżająca go do świata zwykłych ludzi. To była skromność, niebywale autentyczna.
– Wyjechałem z miasta miesiąc po wyjściu z więzienia – mówił Kosa – zgłosiłem się do fabryki przepracowałem trzy tygodnie. Kiedy dostałem wypłatę wsiadłem w pociąg do Warszawy i wylądowałem na Centralnym.
– Nie chciałeś zostać w fabryce?
– Nie chciałem, ta praca była wyniszczająca, nie mówiąc już o zarobkach – odpowiadał – zaczepiłem dziewczynę na dworcu, przez jakiś czas mi pomagała, później mnie przygarnęła. Widziałeś ją mijając przedział, jedzie poznać moich rodziców.
– A jak cię przygarnęła, czym się zająłeś?
– Robiłem różne rzeczy, przede wszystkim budowa, albo wykończenia mieszkań. Nie wszędzie mnie przyjmowali, gdy podczas przebierania widzieli, co mam na skórze – Kosa podciągnął bluzę, pokazując tatuaże – często kazali mi się wynosić, ale byli też tacy, którzy dawali szanse.
– Długo pracujesz?
– Teraz już pół roku jestem na budowie, wcześniej przeważnie mnie zwalniali. Czasami wpadała mi w ręce przypadkowa robota. Raz sprzedawałem produkty finansowe, kredyty, pożyczki, jakieś lokaty. Głupie zajęcie.
– A jak twoja matka, co ona na to wszystko?
– Gdy powiedziałem, że przyjeżdżam z dziewczyną na święta, że chcę aby poznała moją kobietę, nie wytrzymała i zaczęła płakać w słuchawkę. To chyba będą nasze pierwsze wspólne święta się od ośmiu, czy dziewięciu lat.
– Wreszcie układasz sobie życie – powiedziałem, zaciągając się papierosem.
– Nie jest wcale tak dobrze, zostały mi dwa lata do odsiadki – odparł Kosa – nie mam zamiaru się ukrywać, zgłoszę się, jak będzie trzeba. Choć mój kurator walczy, aby umorzyć mi karę. Jeśli się nie uda, pójdę siedzieć, moja dziewczyna powiedziała, że będzie na mnie czekać.
– Tak, zawsze miały do ciebie słabość – odpowiedziałem – to może wypijemy jakieś piwo po świętach?
– Nie piję, po alkoholu dostaję szajby, ale możemy się spotkać, pójść coś zjeść, jeśli będziesz miał chęć.
– Dam jeszcze znać – odparłem – wracam do przedziału.
Przeciskaliśmy się ciasnym korytarzem. Ja musiałem dostać się do następnego wagonu, a Kosa miał swój przedział w tym wagonie, w którym rozmawialiśmy. Stanął na przeciwko szklanych drzwi i pomachał do dziewczyny.
– Wchodzę do środka – powiedział do mnie.
– Powodzenia – odparłem – wesołych świąt!
– Nawzajem – odpowiedział i wszedł do przedziału.
Przeciskałem się między podróżnymi i zastanawiałem się nad Kosą. Zmiana była odczuwalna, nawet widoczna. Ucieszyłem się. Wspominał podczas rozmowy, że w więzieniu dużo czytał, uczył się, uczęszczał na kursy. Nie był zatem stracony, jeszcze nie było za późno.

Ostatnia wiadomość na jego temat doszła mnie latem, około półtora roku po spotkaniu w pociągu. Jeden z naszych wspólnych znajomych opisywał, jak widział go wracającego z zakupów. Szedł z matką, swoją dziewczyną, były z nimi jakieś dzieci, oczywiście nie jego. To był upalny, letni dzień. Kosa niósł zakupy w bluzie z długimi rękawami, pewnie chciał zasłonić tatuaże. Spojrzał na mojego przyjaciela i skromnie skinął głową. Miał poważny wyraz twarzy, z nieco zastygłym grymasem, wskazującym na wysuszoną gdzieś wewnątrz siebie ranę. Trudno powiedzieć, czy był na przepustce, czy na urlopie. Oby na urlopie, pomyślałem wówczas, słysząc przejęty głos kolegi. Niech walczy, niech trzyma się z całych sił swojego kruchego świata…

Historia Kosy jest dziwna, ale i piękna. W pewnym sensie podtrzymuje mnie na duchu, a nawet powiedziałbym, że widzę w niej swój sens, wartość swojej pracy. Jak każdy psychiatra, jestem po części policjantem, który broni społeczeństwa przed niebezpieczeństwem, ale słyszałem też, że ludzie wykonujący mój zawód, byli gotowi na heroiczne poświęcenie wobec sytuacji swoich pacjentów. W Niemczech w czasach panowania ideologii faszystowskiej stosowano inżynierię społeczną i po prostu eliminowano jednostki chore psychicznie. Słyszałem, że wtedy niektórzy psychiatrzy na wieść o tym, w imię protestu, popełniali samobójstwa. Nie czuję oczywiście, że byłbym zdolny do czegoś takiego, ale na myśl o tym geście lekarzy doznaję specyficznego poczucia, że w istocie więź między psychiatrą a szaleńcem jest nierozerwalna, zawarta w niej jest ich wspólna racja bytu. Kiedyś twierdziłem, że być może ta więź określa granicę tego, co nazywamy człowieczeństwem i swojego czasu wiele o tym myślałem, często widząc nikłą skuteczność sztuki, jaką uprawiam, i czując ogólną beznadzieję. Wtedy przypominało mi się pewne zdarzenie z mojego życia, właśnie z udziałem Kosy. To było około dwa tygodnie przed tą historią z dziewczynami i aparatem. Spacerowałem ulicami miasta i spotkałem chłopaków z dzielnicy. Powiedzieli, że Kosa wychodzi ze szpitala psychiatrycznego, a oni idą go powitać. Był wówczas na obserwacji, po jakimś głośnym zajściu w mieście, o którym nawet wspomniano w naszej lokalnej gazecie w kronice kryminalnej. Poszedłem z nimi, zainteresowany miejscem w jakim przebywał. Bardzo chciałem je zobaczyć. Weszliśmy w końcu na teren szpitala i spojrzałem na ten zaniedbany dwupiętrowy budynek z obdrapaną ciemnoszarą elewacją, spod której wyłaniała się czerwona cegła. Na paterze i pierwszym piętrze okna były zakratowane, a w części ich widać było twarze chorych, wykrzywione, ułomne i zastygnięte w bezruchu, zupełnie jak twarze groteskowych kukieł z jakiegoś sennego koszmaru, który po przebudzeniu pozostawia uczucie przykrości i ogólnego niesmaku. Czułem, że z wnętrza budynku przez zakratowane okna, dobiega mnie rozpaczliwa cisza złamanych i upokorzonych, zanurzona w bezkresnej, martwej otchłani, z której być może nie ma powrotu. Po raz pierwszy wtedy widziałem ludzi uwięzionych w pułapce, jaką zastawiła na nich ich własna natura. Nagle w jednym z okien ujrzeliśmy twarz Kosy. Wszyscy zaczęli się śmiać, a on kazał nam czekać, zaraz miał dostać własne rzeczy i wyjść do nas. Byliśmy niecierpliwi i podekscytowani. Panowało poruszenie, wszystkich ciekawiło jak Kosa się zachowa, co powie. W końcu wyszedł ubrany w poplamiony dres, w dłoni trzymał zawiniętą foliową torbę, w której miał osobiste rzeczy. Kiedy zaryglowano z nim drzwi, krzyknął:
– Nie uwierzycie, oni wzięli mnie za psychopatę! – po czym ryknął potężnym śmiechem.
I nagle wybuchła pośród nas salwa śmiechu. Jedni łapali się za brzuchy z trudem łapiąc oddech. A niektórzy zaczęli kłaść się na ziemi i wić się spazmach niedającego się powstrzymać chichotu. Ja też się śmiałem, podtrzymując się niewielkiej brzozy i nie mogłem tego śmiechu w żaden sposób pohamować. W końcu zupełnie bezsilny, całkowicie oparłem się na wątłym drzewie i śmiałem się jak szalony, jak opętany. Tak, tak, pamiętam to dokładnie, śmiałem się, śmiałem się do łez.

Author

Related Articles

Back to Top