Upał

Wallander serial szwedzki Możliwość komentowania Upał została wyłączona 241

Franciszek Świerski codziennie wstawał przed wpół do piątej o świcie, mimo że praca w urzędzie rozpoczynała się wpół do ósmej. Zjadał miseczkę twarożku ze śmietaną, rzodkiewką i szczypiorkiem razem z kajzerką. Później chaotycznie kręcąc się po mieszkaniu palił papierosy, oglądał telewizję, czasami zbiegał po gazetę na drogę do pracy, ale zaczynał ją czytać przed wyjściem z domu. We wtorki i czwartki wypijał szklaneczkę koniaku, a w poniedziałki, środy i piątki kieliszek wódki, gdyż zwykł mawiać, że alkohol pity regularnie, w małych ilościach poprawia krążenie.

Nerwowy poranek kończył się z chwilą, gdy wsiadał do PKS-u i rozpoczynał podróż do miejskiego urzędu. Wówczas jego twarz wyglądała na poważniejszą, z lekkim dystansem kłaniał się kierowcy i nielicznym sąsiadom dojeżdżającym do miasta w celu załatwienia swoich spraw. Wyciągał gazetę i wertował ją dokładnie, mijając pola okolicznych wsi, lasy, które jesienią były pełne grzybów i orzechów. Kiedy lektura porannej prasy dobiegała do końca, łagodnym spojrzeniem obejmował sielski pejzaż. Zastanawiał się, co może się wydarzyć w urzędzie. Czy choćby dzisiejszy dzień przyniesie jakąś miłą niespodziankę, czy znów wykona rutynowe zadania, jakich od niego wymagano? Napisze ogłoszenie i list przewodni w sprawie nowego przetargu, przejrzy papiery, odbędzie kilka telefonicznych rozmów, z których nic konkretnego jak zwykle, nie będzie wynikać. Urząd był nudny, mimo to przyjazny, ciepły, idealny dla Franciszka, jego usposobienia i umiejętności. Po co chcieć coś zmieniać, jeśli miałoby się ryzykować spokój ducha. A spokój u progu jesieni życia, po tylu trudach i znoju jest wartością istotną. Niech inni flaki sobie wypruwają, niech spluwają i klną, ważne, aby Franciszek, z niezmąconym poczuciem ciszy oglądał zachód letniego słońca, kładącego do snu wiejski krajobraz, rozpościerający się za oknem jego mieszkania.

Zapowiadał się letni, upalny dzień. Temperatura mogła osiągnąć nawet 35 stopni Celsjusza według wojskowych meteorologów, którym Franciszek ufał bezgranicznie. I tylko wojskowa prognoza zamieszczona na internetowej stronie według Franciszka sprawdzała się. Mimo tego, jadąc autobusem, czuł wilgoć świeżego, leśnego powietrza. W mieście również powietrze było świeże, niezmącone przez spaliny. Krótki spacer od dworca autobusowego do urzędu zazwyczaj był przyjemny. Miasto zaczynało się budzić. Z piekarni przy ulicy Sienkiewicza wydobywał się zapach gorącego pieczywa. Przy mięsnym można było poczuć woń świeżych wędlin. Cały ten idylliczny poranek mijał bezpowrotnie, gdyż ulice powoli zapełniały się samochodami, przechodniami śpieszącymi do pracy. Dzień nabierał swojego rytmu, ale kiedy Franciszek wszedł do urzędu, pomyślał, że miejsce jakby zamarło. Na korytarzach nie włączone były jeszcze światła. Tak wcześnie petentów nie było, więc Świerski nie słyszał trzaskania drzwiami, stuku kroków, rozmów. Ten uśpiony urząd żył jeszcze własnymi tajemnicami, skrywanymi przed pracującymi tu ludźmi. Długie i wysokie korytarze milczały nieco złowrogo i kiedy Franciszek w drodze do swojego pokoju skręcił, zobaczył powiewającą firanę, która wypełniała swą delikatną materią jeszcze nie w pełni doświetloną od tej strony przestrzeń. Trochę się zląkł. „Roztargnięte sprzątaczki zapomniały zamknąć okna, a portier zasnął przed telewizorem” – pomyślał Franciszek i westchnął.

Dotarł do swego pokoju na trzecim piętrze, włączył radio i komputer. Zaparzył kawę. W zaułku korytarza, zapalił papierosa. Było to jedno z dwóch miejsc w urzędzie, w którym można było palić. Odetchnął i oddał się rozmyślaniom o swojej samotności. Co by zrobił bez pracy? Była tak istotna w jego życiu, jak koło ratunkowe, bez którego utonąłby w gorzkim morzu ponurej izolacji. Rozmyślał i słuchał radiowego serwisu, gdy nagle niespodziewanie zadzwonił telefon. Świerski odebrał:
– Tu sierżant Chlewiński, Miejska Komenda Policji się kłania – usłyszał Franciszek w słuchawce i powitał wczesnego rozmówcę – nawet nie spodziewałem się kogoś zastać, ale zadzwoniłem mimo wszystko – kontynuował funkcjonariusz – w miejskim lasku znaleźliśmy wisielca, trup w stanie rozkładu, a policji niepotrzebne są śmierdzące trupy, nas interesują żywi i źli – tu policjant zrobił pauzę, jakby spodziewał się ze strony urzędnika porozumiewawczego śmiechu, ten jednak milczał jak kołek. Policjant zwrócił się z prośbą – proszę zlecić zakładowi pogrzebowemu zabranie ciała z miejsca publicznego, nie wiem który teraz się tym zajmuje, tyle tych wszystkich spraw mamy na głowie, a zakłady pogrzebowe mnożą się jak grzyby po deszczu.
– Przetarg wygrał zakład Morfeusz, niech pan zanotuje numer na przyszłość, a ja zaraz do nich zatelefonuję – Świerski podał numer, pozdrowił sierżanta i rozłączył się.
„Jeszcze jeden sztywny to chyba drugi w tym miesiącu, a niech to” – pomyślał Franciszek. Wykręcił numer, poinformował o zdarzeniu zakład pogrzebowy. Dokładnie podał informacje o miejscu, gdzie jest ciało samobójcy, które wcześniej wskazał mu policjant.

Urząd powoli zapełniali pracownicy. Szklanki, czajniki, łyżeczki zaczęły dzwonić i stukać. Pracownicy zaparzali kawę, herbatę wszyscy według ustalonego porządku rozpoczynali dzień urzędowania. Zewsząd było słychać powitania, wredne i niewinne dowcipkowania, narzekania na bóle w kręgosłupie od długiego siedzenia przy biurku. Maryla z Krystyną pojawiły się w pokoju Franciszka. Zrobił się gwar. Obie opowiadały o nowym serialu w TV.

Franciszek od rana zajęty był swoimi sprawami. Napisał list przewodni, dotyczący przetargu na dostawę materiałów biurowych. Urząd był nienasycony, pochłaniał papier jak rozciągnięty żołądek jedzenie. Następnie gromadził sterty akt w archiwum, których karki żółkły, a druk blakł. Tymczasem urząd wciąż i wciąż mielił, kserował, drukował, notował i tak w kółko, Nowe dokumenty, nowe akta, nowe listy, nowe podania, gromadził, pożerał i trawił… Te wszystkie papiery, każdy petent i urzędnik miał ich czasami szczerze dość, sucha, szeleszcząca materia drażniła dłoń. Nie tylko dłoń czasami drażniła umysł, potrafiąc przyprawić o zimny pot na skroni. Ludzkie życie na papierze w oparciu o literę prawa budziło nieufność. Tu dokument, tu zgoda na budowę, tu zgoda na przeniesienie nieletniego delikwenta na pobyt do ośrodka socjoterapii, tu podpis, tu wniosek o urlop, tu usprawiedliwienie, tu umowa… Niekończące się druczki, dane personalne, daty, maczki liter i cyfr, statystyki, podsumowania… Papiery na półkach, papiery w segregatorach, papiery puszczone w obieg do innych wydziałów, papiery przeznaczone dla niszczarek, papiery tajne… Wszystko to w kotle uchwał, przepisów, rozporządzeń wymagało rozpatrzenia, by w końcu zżółknąć i pokryć kurzem w ciemnościach archiwum. A Franciszek odnajdywał swe miejsce w administracyjnym porządku i urzędowych procedurach. Tyle lat pracy, podporządkowało go ustawom i uchwałom, a niezmienny szacunek dla urzędu, łechtał przyjemnie jego ambicję, dając mu godną pozycję w społeczeństwie. Mimo że czasem rażąco nadużywał regulaminu, to czuł, że wśród ludzi jego osoba budzi respekt.

Urzędowy harmider wzmógł się. Gwar telefonicznych rozmów roznosił się po pokojach, rozlegał się szum drukarek i wentylatorów, gdy nagle w pokoju Świerskiego pojawił się mężczyzna. Był to człowiek w średnim wieku, wyglądał na nieco spłoszonego, ale w jego ciemnych oczach, głęboko osadzonych tkwił wyraz skrytej, złośliwej niechęci pomieszanej urażoną dumą. Był wysoki i chudy, ubrany w czarną przewiewną koszulę, miał ciemną cerę, czarne, błyszczące włosy z nieznacznymi zakolami, cienką, ściśniętą mocno zmarszczkami linię ust, nad którą widniał szpiczasty nos. Świerski zapytał petenta:
– Pan w jakiej sprawie?
– Jestem z zakładu pogrzebowego Morfeusz. Przyniosłem fakturę za zabranie ciała z lasku – odparł przybysz.
– Proszę mi ją przekazać, sprawę załatwimy zgodnie z podpisaną umową – wyjaśnił Franciszek.
– Oczywiście… rozumiem… – wyjąkał mężczyzna – ale miałbym prośbę, aby przelew, jeśli to oczywiście możliwe, dotarł jak najszybciej, proszę mnie źle nie zrozumieć, zakład ma po prostu kiepską kondycję finansową, nastały trudne czasy dla rynku tego typu usług – powiedział z jakby chytrym, tłumionym uśmieszkiem, pozbawionym w tej sytuacji logiki.
– Urząd zawarł z zakładem umowę i tę sprawę umowa również wyjaśnia – rzekł Świerski – ludzie pracują na pełnych obrotach i proszę nie podejrzewać mnie o złą wolę, ale zrobimy wszystko, co możemy, aby wywiązać się z umowy, nic więcej nie mam do dodania, dziękuję i do widzenia panu.

Mężczyzna wyszedł z pokoju. Pozostał niesmak, bo kiedy Świerski kończył swoją wypowiedź, przedstawiciel zakładu wbił przeraźliwie wzrok w urzędnika, jakby chciał go zmrozić przeszywającym spojrzeniem. To jeszcze bardziej rozdrażniło Franciszka, który zdecydowanie uciął rozmowę. Urzędnik, widząc dziwne zachowanie swego interesanta, wpadł w złość. Dobrze wiedział, że zakładowi zleceń nie brakuje, ale jeśli zatrudnia zbyt dużą ilość osób, może mieć rzeczywiście trudną sytuację.
– Kompletny wariat – powiedział Świerski do Maryli.
– Nie brakuje takich – odparła inspektor.
– Idę do księgowej po wniosek – rzekł Franciszek – z takimi trzeba się mieć na baczności.
Wziął fakturę i wyszedł z pokoju. Udał się do wydziału Finansowego, aby wypełnić wniosek o zaangażowanie środków budżetowych urzędu. Każdy wydatek publiczny wymagał tego pisemnego zaświadczenia, który urzędnik razem z fakturą zdawał do księgowej. Po jego rozpatrzeniu następował przelew z kasy. Świerski wszedł do pokoju księgowej:
– Jak zdróweczko pani Zosiu? – zapytał w drzwiach.
– Nie narzekam, dziękuję – odpowiedziała.
Po krótkiej wymianie grzecznościowych uwag o charakterze zdecydowanie pojednawczym, gdyż obie strony często wchodziły sobie w drogę, przez co odczuwały ciągły przymus zagłaskiwania wzajemnych zadrażnień, Franciszek poprosił o wniosek. Wypełnił go na miejscu i razem z fakturą zostawił do rozpatrzenia. Wrócił do swojego pokoju, spojrzał na zegarek i zwrócił się do inspektor:
– Marylko już pierwsza, dużo masz jeszcze pracy?
– W zasadzie to na dziś koniec.
– Kryśka a ty?
– Podobnie jak Marylka.
– Zatem wysyłamy konserwatora po wódkę – zadecydował Świerski – coś z tego życia do cholery trzeba mieć, zaraz zawołam Jasia, dołoży się i wypijemy razem.
To była częsta praktyka urzędników w tym pokoju, położonym w ukryciu, gdzie zazwyczaj mało kto przychodził. A jeśli szef wyjeżdżał w teren i wiadomo było, że nie wróci już do swego gabinetu, nie trzeba było się specjalnie kogo bać. Nawet jak ktoś coś spostrzegł, nigdy nic nie mówił, bo w końcu to nie jego sprawa. Zebrali pieniądze na wódkę, sok grejpfrutowy i piwo za fatygę dla konserwatora. Czekali, aż ze swojej piwnicy zawlecze się obibok na najwyższe piętro. Usłyszeli kroki na korytarzu, ale zbyt energiczne, poza tym rytmiczny, donośny stukot obcasów nie zapowiadał wizyty konserwatora. W drzwiach stanęła główna księgowa.
– Panie Świerski – zwróciła się do urzędnika – nie przyjmę pańskiego wniosku!
Franciszek zbladł. W pierwszej chwili zaniemówił, nie wiedział, o co chodzi księgowej. Zapytał w końcu, co w nim jest nie tak. Był wyraźnie poirytowany. Przy trzydziestopięciostopniowym upale Świerski poczuł, że krew zaraz zacznie wrzeć w jego żyłach.
– Jak to co? – zdziwiła się księgowa – a daty, wniosek o środki budżetowe powinien być wypełniony przynajmniej na dwa dni przed wystawieniem faktury.
Irytacja Świerskiego powoli zaczęła dosięgać szczytu. Nie wiedział, czy ma do czynienia z kobietą przy zdrowych zmysłach, czy po prostu ze zwykłą analfabetką, do której nie dociera treść przedstawionych dokumentów. Wziął głęboki wdech i spokojnym, powolnym tonem zaczął wyjaśniać. Niepostrzeżenie w pokoju zjawił się oczekiwany konserwator i przysłuchiwał się uważnie rozmowie.
– Pani Zosiu – rzekł Franciszek – faktura dotyczy zabrania z lasku ciała, wszystko miało miejsce dzisiaj. Chodzi o trupa w miejscu publicznym. Takie sprawy załatwia się w kilka godzin po wykryciu, dlatego pozwoli pani, że panią spytam, skąd niby na dwa dni przed, miałem wiedzieć, że w lesie będzie leżał trup, by wypełnić wniosek? Kochana pani Zosiu – dodał zrezygnowanym tonem – proszę mi wybaczyć, jestem urzędnikiem, a nie jasnowidzem!

Księgowa zarumieniła się. Kobiety spuściły wzrok, analizując dokumenty, które w tej chwili stały się wyjątkowo ważne. Cisza wypełniła pokój, była to cisza przed burzą, cisza pola bitwy zwiastująca finałowe starcie wrogich sobie armii. Gdy niespodziewanie konserwator parsknął śmiechem, którego nie mógł już dłużej tłumić. Po chwili jego śmiech stał się donośniejszy i brzmiał niczym fanfara zwiastująca zwycięstwo Świerskiego. Maryla i Krysia również zaczęły się śmiać. Księgowa próbowała coś wtrącać o uchwale szefa, o tym, iż to wymóg odgórny, ale to nic nie pomagało. Tak naprawdę uchwała nie przewidywała takich wypadków i to ona nie była doprecyzowana. Wściekła wyszła z pokoju i udała się do swego gabinetu. Wniosek Franciszka schowała do szuflady, nie dopuszczając tym samym do przelewu. Pomyślała: „Dwa dni w szufladzie przeleży i zobaczymy, jaką Świerski będzie miał minę, gdy zacznie czepiać się go ten cały Morfeusz”. Konserwator wziął pieniądze i przyniósł pół litra wódki, sok grejpfrutowy i zaczął się ubaw. W upale twarze zaczęły się intensywniej rumienić, ale Franciszek ucichł. Rozmawiał od niechcenia. Maryla dopytywała, co mu jest, ale on odpowiadał jakimś zdawkowym półsłówkiem. Miał już dzisiejszego dnia szczerze dość. „Te wszystkie błahe komedie rodzące się z głupoty ludzkiej i braku wyobraźni. Co jest takiego w ludziach, że nie potrafią zdobyć się na odrobinę rozsądku i uwagi” – myślał Franciszek o zdarzeniu z księgową.

Maryla siedziała na kolanach Jasia i delikatnie szczypała jego wąsy. Krystyna cała czerwona wspominała przystojnego aktora z obejrzanego serialu. Urząd już prawie opustoszał. Zostali w zasadzie tylko oni, może jeszcze konserwatorzy popijali piwo w warsztacie, bo gdzie mieliby się śpieszyć. Franciszek postanowił udać do domu. Kiedy wyszedł na dwór, poczuł uderzenie gorącego powietrza, w pierwszej chwili zakręciło mu się w głowie. Nie wiedział na ile wódka, a na ile ta fala upału tak na niego wpływa. Myśli kołysały się w nim bełkotliwie, jak woda we wrzącym naczyniu. Pot lał się obficie z twarzy. Rozświetlone słońcem ulice porażały jego wzrok. Spuścił głowę w dół i z wysiłkiem próbował utrzymać chód w prostej linii, a ta tymczasem zawijała się jak prezentowa wstążka. Miał trudności z przejściem przez jezdnię. Czekając na światłach, z niecierpliwością dreptał w miejscu. Dotarł do dworca autobusowego, próbował złapać trochę cienia w poczekalni. Nieliczna grupa podróżnych czekała razem z nim. Ich wymalowane zdziwieniem twarze wpatrywały się w urzędnika, podejrzewał, że ludzie widzą w nim pijaka, a przecież każdy z nich mógłby być jego petentem. Po chwili przyjechał autobus. Franciszek zwlókł się z ławki. Podróż miał niełatwą. Autobus niczym łódź podczas sztormu, zataczał bezwładnym ciałem urzędnika, rozłożonym na dwóch fotelach, które czasem jeszcze podskakiwało na wybojach drogi. Nie mógł zasnąć, bał się, że ktoś go okradnie. Zbierało mu się na wymioty, ale na szczęście do tego nie doszło. Przyszedł w końcu do domu, zjadł skromny obiad, chwilę odpoczął. Miał poczucie, że zaraz nadejdzie burza, bo było potwornie duszno. Pootwierał wszystkie okna, ale temperatura nie spadała. Postanowił wziąć chłodny prysznic, trochę ulżyło, ale po chwili wróciło osłabienie. Chciał zejść do sklepu po jakiś zimny napój, ale pomyślał, że może zasłabnąć. Oglądał telewizję, zaczynał się właśnie mecz piłki nożnej. Obejrzał go do końca, nie wiedząc kto z kim gra i jakim skończył się wynikiem. W końcu nadszedł wieczór. Zasnął, ale był to rodzaj płytkiego, męczącego snu, w którym jest się częściowo świadomym jawy. Słyszał sąsiadów piętro niżej, w dodatku było mu jeszcze bardziej gorąco niż za dnia, mimo że nie przykrył się żadną kołdrą, ani kocem. Przez otwarte okno słyszał nadchodząca burzę. Grzmiało, ale wyczekiwany deszcz nie spadał. Same wyładowania rozsadzały ciszę nocy raz po raz wybudzając go z niepełnego snu.

Po chwili Franciszek usłyszał delikatny podmuch wiatru. Nie wiedział, czy to sen, czy jawa. Czuł powiew w swoim pokoju. Pomyślał, że w końcu nadchodzi burza. Widział w półśnie, okiem wyobraźni, jak powiewa firana w jego pokoju. Obraz powiewającej firany zaintrygował go i nagle z delikatnej tkaniny zaczęła wynurzać się ludzka postać. Stopniowo pojawiał się kształt męskiej sylwetki. Postać blada i wychudzona o nie w pełni zarysowanych konturach jaśniała zgniłym, żółtym światłem. W końcu ukazała się twarz zmęczonego starca z zaniedbanym zarostem i uzębieniem. W jednej ręce zjawa trzymała kartkę papieru, a w drugiej butelkę wódki. „Czyżby pojawiła tu się z jakimś odczytem w ramach kampanii antyalkoholowej?” – pomyślał Franciszek. Robiło mu się jeszcze bardziej gorąco i ta butelka. „A może zjawa przyszła mnie szantażować, może trzyma w ręku pisemny donos, który złoży moim przełożonym za picie w pracy? – zastanawiał się z niepokojem urzędnik.
– Kim pan jest?! – zapytał znieruchomiały z przerażenia Franciszek.
– Moje nazwisko nic panu nie powie, zwali mnie Drab Kazimierz – odpowiedział starzec chrypliwym głosem – ale niech pan się tak nie trzęsie, nie przyszedłem pana straszyć, ja tak jak swój do swego, o pomoc przyszedłem prosić, spokojnie panie urzędniku – rzekł łagodnie.
– Mnie o pomoc? – zdziwił się Świerski, już mniej przelęknięty– ale ja nie mam z panem nic wspólnego?!
– Myli się pan – odparł – jestem mężczyzną znalezionym w miejskim lasku. Zakład pogrzebowy, który pan zawiadomił, wstrzymał mój pochówek, bo nie ma pieniędzy, by opłacić swoich pracowników.
– I co ja mam z tym wszystkim wspólnego? – spytał Franciszek.
– Ja rodziny nie mam, całe dorosłe życie żyłem sam, nie ma mnie kto pochować – odparł starzec – a jak ten cholerny przelew z pańskiego urzędu trafiłby do kasy zakładu, to bym miał pogrzeb, a tak włóczę się między ziemią a innym światem. Wszystko przez księgową – dodał rozgoryczony – wściekła się na pana, boś ją pan ośmieszył przy konserwatorze i nie chce płacić. Stąd moja prośba, mam dla pana fakturę z późniejszą datą, za przewóz mojego ciała, aby podmienił ją pan u księgowej i tę flaszeczkę za przysługę.

Świerski uśmiechnął się. Już nie tylko zależało od niego życie zwykłych ludzi, ale i świat zmarłych. Podobnie jak Charon, który przewoził duszę zmarłego na drugi brzeg Styksu, tak Franciszek załatwiał zbłąkanej zjawie spokój na tamtym świecie. Charon robił to wprawdzie za inną opłatą, ale za butelkę wódki, pewnie też, przeprawiłby duszę przez podziemną rzekę. Urzędnik zadowolony był ze swojej władzy, bo majestat prawa obejmował swą mocą nie tylko żywych, ale i umarłych.
– Zobaczymy, co da się zrobić – odparł Franciszek i wziął alkohol.
Odkręcił butelkę wódki i przyniósł ogórki z lodówki. Podczas rozmowy podmuchy wiatru były coraz chłodniejsze, przestało grzmieć i lunął deszcz. Franciszek poczuł, że wracają mu siły. Z racji swego autorytetu zganił mężczyznę za targnięcie się na własne życie. W końcu jego pośmiertny los zależny był od urzędnika. Po dwóch kwadransach rozstali się. Duch rozpłynął się w falującej od wiatru  firanie. Świetlista postać zaczęła tracić swój blask, przybierając coraz ciemniejszy odcień. Franciszek z niepokojem obserwował zjawisko znikania zjawy, aż pozostała po niej tylko powiewająca zasłonka. Faktura też gdzieś się zapodziała, ale pomyślał, że znajdzie ją jutro rano. Zamknął okno, bo zrobiło mu się zimno, położył się i zapadał w głęboki sen, nareszcie czując odprężenie, jakie może dać tylko zadowolenie z samego siebie.

Author

Related Articles

Back to Top