Gnida

Kryminały szwedzkie Możliwość komentowania Gnida została wyłączona 89

Jestem gnidą. Gnidą dobrze wyedukowaną, w pełni sił życiowych i zdolną do społecznego pożytku. Ale jednak gnidą, bo jestem nieprzydatny, zepchnięty na margines i toczony przez marazm. Choć można do tego przywyknąć i już teraz mnie to tak nie męczy. Ale kiedyś było inaczej, kiedy chciałem wejść w misterną strukturę społeczną, być kimś, mieć rodzinę, pracę i własne mieszkanie. Niestety, to wszystko pozostało dla mnie nieosiągalne, choć przy skrupulatnych wysiłkach w poszukiwaniu etatu udawało mi się czasem znaleźć zatrudnienie na dwa, trzy miesiące. Ale teraz latem często leżałem, paliłem papierosy i patrzyłem w sufit, a te długie chwile monotonnej kontemplacji dawno nieodświeżanego sklepienia zakłócała matka, przynosząc mi kanapki z margaryną i serkiem topionym. Nadal zamieszkiwaliśmy tę ciasną klitkę w bloku w spadku po sekretarzu Gomółce, a ja w chwilach kontemplacji pytałem, co poszło nie tak? Wszyscy moi znajomi, z którymi się wychowałem, wyjechali. A osiedle pozostało, takie trochę puste i wymarłe. Trzy masywne blokowiska z ponurymi oknami wpatrującymi się w szare dni, z których każdy jest taki sam jak poprzedni i następny.

Latem odwiedzał mnie Janek. Przyjeżdżał z Dublina na wakacje. Ubrany był w białe adidasy i czystą koszulę z modnym nadrukiem. Ostatnio zaprosił mnie na piwo do ogródka, abyśmy pogadali jak za dawnych lat. Powspominali dzieciństwo i rozejrzeli się po mieście. Zamówiliśmy dwa Żywce z niewielką, lekką pianką i zaczęliśmy rozmawiać o tym, jak było kiedyś, a jak jest teraz, aż w końcu powiedział:
– Nie chciałbyś zamieszkać w Dublinie? Po cholerę masz tu klepać biedę.
– Nie, dzięki za propozycję, ale nie skorzystam – odparłem bez specjalnego zastanowienia.
– Piotrek, o co ci chodzi, wyrwiesz się wreszcie z tej dziury i odżyjesz – nalegał Janek – nie mogę patrzeć, jak z roku na rok pożera cię coraz większa apatia.

Znów ta sama propozycja i te same Jankowe wizje cudownego życia na emigracji. Wprawdzie tylko te nędzne osiem godzin dziennie przy taśmie, których ma dość, ale potem zakupy, impreza, wyjazd, no i raz w roku lot na egzotyczne wakacje, a tam baseny, masaże i rześkie drinki pod palemkami. W końcu już nie mogłem znieść dłużej jego gadaniny i powiedziałem bez owijania w bawełnę:
– Janek, zdałeś maturę, skończyłeś studia, zrobiłeś podyplomówkę, zajęło to tobie dwadzieścia pięć lat, ćwierć wieku, i pojechałeś zagranicę dymać przy taśmie! To nazywasz swoim wymarzonym życiem! Osiem godzin dziennie ogłupiającego zajęcia przez dwanaście miesięcy, aby raz w roku pojechać gdzieś na wyspę i napić się drinka!
– Daj spokój, to nie tak, po prostu pracuję i na wszystko mnie stać, a ty siedzisz u matki i biedujesz, jak sobie wyobrażasz swoją przyszłość! Obudź się, człowieku!
– Ja po prostu chcę być u siebie, mieć pracę we własnym kraju i żyć z niej, będę szukał tej pracy, dopóki jej nie znajdę!
– Szukasz jej z krótkimi przerwami już pięć lat, nie wydaje ci się, że to trwa za długo?
– Mogę jej szukać piętnaście, ale nie pojadę zagranicę, by zostać tam murzynem Europy i jeszcze cieszyć się z tego!

W tym momencie Janek sięgnął po papierosa i wypił trochę piwa. Ten gest zazwyczaj oznaczał zmianę tematu na lżejszy. I tak się stało. Przez resztę spotkania rozmawialiśmy o polskiej piłce nożnej, by później wypić następne piwo i rozstać się. Przez kolejne dni letniego urlopu Janka w kraju już się nie spotykaliśmy. Ja jak zwykle sufitowałem, a Janek pewnie imprezował z innym znajomymi. I tak do następnego lata.

Letni okres dla mnie przeważnie wiązał się z finansowym dołkiem, ale nieznacznie miał on ustąpić właśnie teraz, wraz z przyjściem jesieni, z jednego bardzo prostego względu. Jesienią zaczynał się rok szkolny i rok akademicki. W knajpach robiło się tłoczniej i dzięki temu udawało mi znaleźć kilku leszczy zlecających mi za parę złotych wypracowanie, czy pracę na studia. Czasami wpadała mi jakaś grubsza robota, gdy jakiś student zlecał pracę licencjacką lub magisterską, a wtedy za każdy zaliczony rozdzialik miałem tak zwany wypasiony miesiąc. Wówczas nie miałem już czasu na lenistwo. Tydzień był napięty: czytelnia, zbieranie materiałów, robienie notatek, aż w końcu pisanie pracy wypełniały mój czas do reszty. Ale w zamian nie było już topionego serka i weekendu przed telewizorem, tylko schabowy i sobotnia impreza.

Zastanawiałem się, co przyniesie ta jesień, bo ostatnio ubywało mi pracy dla licealistów czy gimnazjalistów. Ich edukacyjny wysiłek z powodzeniem zastępował Internet, ale ze studentami już tak nie było. W ich przypadku poprzeczka była postawiona wyżej ze względu na program antyplagiatowy, który sprawdzał każdą pracę. Tak jak podejrzewałem, rzadko zgłaszała się młodzież szkolna z jakąś drobnicą, dopiero w kwietniu pewnie odezwą się maturzyści. Za to w połowie października zadzwonił do mnie Łukasz. Twierdził, że nagrywa mi robotę. Praca magisterska z pedagogiki dla zapracowanej w centrum handlowym studentki, która nawet nie ma chwili, by się porządnie wysikać. Ale, co gorsza, uznał, iż przedsięwzięcie było na tyle intratne, że zażądał niemałej prowizji, co mnie bardzo zdziwiło. A zatem i jemu przestało się dobrze wieść odkąd redukcja dosięgła jego zakład pracy i teraz utrzymywał się z dorywczych zleceń, co dla niego było nie lada wyzwaniem, w końcu miał żonę i dziecko. Przekazał mi jej numer telefonu i powiedział, abym się z nią umówił i wszystko dograł. To podobno gruba ryba, mówił, więc miałem śmiało negocjować.

Pod koniec tygodnia zadzwoniłem do niej i chciałem się z nią umówić gdzieś w pubie, aby obgadać sprawę. Niestety pracowała, powiedziała, że ma przerwę w pracy o dziewiętnastej i żebym w tym czasie w sobotę przyszedł do kawiarni w centrum handlowym. Tam wszystko mi miała wyjaśnić. W sobotni wieczór pojawiłem się w galerii. Zamówiłem najtańszą kawę i czekałem, aż zjawi się studentka. W końcu przyszła. Kiedy ją zobaczyłem, wpadłem w lekkie zakłopotanie. Była piękna, a wchodząc w szczegóły tego ogólnego określenia doznania estetycznego, powiedziałbym że była pięknooka, pięknowłosa, pięknousta i pięknonoga… Tu można długo wymieniać jej kolejne elementy budowy anatomicznej, z tymże przymiotnikiem, które tworzyły tę zadziwiająco doskonałą, harmonijno-druzgocącą całość, niczym czwarta część Symfonii Jowiszowej. Zamówiła wodę mineralną z cytryną, usiadła, powiedziała, że ma na imię Beata i potrzebuje pracy magisterskiej „na wczoraj”. Była w stanie natychmiast dać mi zaliczkę, którą zresztą potem przyjąłem, mając od razu w perspektywie udany sobotni wieczór. Temat był łatwy i w sam raz dla mnie: „Mechanizm wykluczeń w młodzieżowych grupach rówieśniczych”. Dogadaliśmy się co do ceny bez problemu. Miałem zainkasować dwa i pół tysiąca minus prowizja Łukasza, czyli prawie siedemset złotych na rękę za każdy zaliczony rozdzialik.

Poniedziałek przywitał mnie jesienną mżawką, która pogłębiła mój smutek. Za to powoli przechodził niedzielny kac. Zostały jakieś drobniaki z sobotniej zaliczki, które na długo mi nie wystarczą. Jadłem owsiankę, którą przygotowała mi matka, i podczas śniadania, jak to często bywało, męczyła mnie sprawami zawodowymi.
– Piotrek, znajdź wreszcie jakąś pracę, od tego siedzenia w domu nic ci dobrego nie przyjdzie – pouczała mnie troskliwie.
– Mamo, ja szukam pracy, ale wie dobrze mama jak teraz jest – odpowiadałem.
– Nie wierzę, że nie ma pracy, jesteś wykształcony, obrotny, spójrz wokół, ci wszyscy ludzie przecież coś robią.
– Tak, ale jakoś mnie nie chcą, co tydzień wysyłam papiery przez Internet do różnych firm – tłumaczyłem jej spokojnie.
– Ten Internet, te maile, to nic nie dają! – denerwowała się – trzeba iść osobiście, chodzić od zakładu do zakładu i pytać! Czas leci, a ja wciąż cię karmię, trzydzieści lat masz, wstydziłbyś się!

Matka, jak to miała niekiedy w zwyczaju, nadal komentowała moją nieporadność, a ja już byłem myślami przy Beacie. Zastanawiałem się, czy będzie się jej podobać to, co dla niej napiszę. Podjąłem decyzję o sumiennym dopieszczaniu każdego zdania, aby zwrócić uwagę Beaty swym wnikliwym umysłem. Zjadłem śniadanie i poszedłem do czytelni, aby najpierw skompletować bibliografię i potem kolejne dni przeznaczyć na lekturę i notatki. Pod koniec tygodnia chciałem zacząć pisać.

Po około połowie miesiąca miałem pierwszy rozdział. Umówiłem się z nią, jak zwykle, w centrum handlowym w czasie jej przerwy. Przybyłem do kawiarni, stałego miejsca spotkań i za chwilę pojawiła się Beata. Ubrana w obcisłe niebieskie dżinsy, jasnobrązowe kozaki i koszulę w subtelną kratkę.
– Dobrze sobie radzisz – powiedziała, uśmiechając się – nie przypuszczałabym, że tak szybko przyniesiesz rozdział.
– Lata praktyki – odparłem.
– Mam nadzieję, że promotor zaliczy to, co napisałeś? – spytała zakłopotana.
– Zaliczy, w końcu od tego jest – odpowiedziałem z nutą pewności, ale też dobrze wiedziałem, że nie może być inaczej, bo odwaliłem kawał dobrej roboty.
– Umówmy się, że zapłacę, jak profesor zaakceptuje, w porządku? – zapytała ponownie.
– Nie ma problemu.

Wracałem ze spotkania uskrzydlony. Nagle zdałem sobie sprawę, że niewiele trzeba, aby jej zaimponować, choć z drugiej strony przecież wciąż byłem bez pieniędzy i pracy, nic też nie wskazywało na to, że wkrótce to się zmieni. Zatem może niepotrzebnie coś w sobie rozpalałem. Zresztą w tym wieku nie ma już chodzenia do parku i karmienia kaczek czerstwym chlebkiem. Tu muszą być konkrety, czyli: ważne stanowisko w pracy, pozycja społeczna i zdolność kredytowa. A ja przecież tego wszystkiego nie miałem i dobrze wiedziałem, że w przeciągu kilku miesięcy to się nie zmieni.  A zatem cóż mi pozostawało? Leżenie na tapczanie, wpatrywanie się w sufit i słuchanie narzekań matki.

Po paru dniach okazało się, że promotor zaakceptował Beacie pierwszy rozdział. Natychmiast do mnie zadzwoniła i podziękowała. Niezwłocznie umówiłem się z nią, aby odebrać zapłatę. Na krótkim spotkaniu Beata opowiadała, że profesor był pod wrażeniem ujęcia tematu, podjętego z właściwą wrażliwością. A problem przedstawiony został rzeczowo i bez zbędnych zawiłości. Wpatrywała się we mnie jak nigdy dotąd, mówiąc to wszystko, ale już byłem myślami przy piwie, które zaraz wypiję, aby rozproszyć gdzieś w zakamarkach pamięci to spojrzenie Beaty, tak czułe, a zarazem pełne zdumienia i szacunku. Wiedziałem dobrze, że z tego nic nie wyjdzie.

W następnych dniach przystąpiłem do dalszej pracy. Właściwie materiały miałem już skompletowane i dokładnie przejrzane. Pozostawało usiąść przed komputerem i pisać. Po miesiącu miałem już wszystko gotowe, wystarczyło, aby promotor przeczytał to wszystko i ustalił termin obrony. Myślałem jeszcze czasami o Beacie, ale wiedziałem, że nie ma jej nic do zaoferowania. Nie chciałem się z nią spotykać w obawie, że się zaangażuję, choć na spotkaniach w kawiarni wydawała się być mi przychylna. I chyba raz dała do zrozumienia, że warto by było lepiej się poznać. A kiedy otrzymałem całą sumę wraz z przekazaniem jej ostatniego rozdziału, postanowiłem wykasować jej numer w swojej komórce i pozostawić to wszystko poza sobą. Chciałem wrócić do swojego dawnego życia, które choć było nudne, dawało mi poczucie, że nie muszę stawać na głowie, wysilać się i nie wiadomo co jeszcze robić, aby kogoś uszczęśliwiać. Zatem mijały kolejne miesiące. Nawet nie wiedziałem, kiedy rozpoczął się grudzień. Pieniędzy nie chciałem pozbyć się zbyt szybko, bo nie miałem nowych zleceń. Jak zwykle wolałem sufitować, słuchając cicho radia i od czasu do czasu zapadając w płytką drzemkę. I podczas oddawania się któregoś razu tej przyjemności zadzwonił telefon. To był Łukasz.
– Cześć, a ty nie zapomniałeś o czymś? – spytał z pretensją.
– No tak, twoja prowizja – przypomniałem sobie.
– Ja wiem, że Beatka potrafi trochę zakręcić w głowie, ale interesy to interesy, pilnuj ich – mówił Łukasz – to kiedy się umówimy, aby się rozliczyć?
– W sobotę, przy piwku, w naszym pubie – odparłem i po chwili się rozłączyliśmy.

Zupełnie zapomniałem o Łukaszu. Dobrze, że nie wydałem wszystkich pieniędzy. Zjawiłem się w sobotę o umówionej porze w lokalu. Łukasz już czekał przy piwie. Poszedłem do baru zamówiłem piwo dla siebie, podszedłem do stolika i przywitałem się z nim. Przekazałem mu jego dolę za nagranie zlecenia. Zaczęliśmy rozmawiać, aż w końcu Łukasz zadał pytanie, które jakby otrząsnęło mnie z letargu, w jakim tkwiłem:
– Piotrek, co robisz w Sylwestra?
– No tak, Sylwester – odparłem zniechęcony – nie zastanawiałem się nad tym zupełnie.
– I to jaki, zbliża się 2012, koniec świata, tak wynika z kalendarza plemion indiańskich, nie słyszałeś o tym?
– Oczywiście, że słyszałem, każdy chyba o tym wie – odpowiedziałem – ale chyba ten koniec nas ominie.
– Mniejsza o to, jest impreza pod miastem – zachęcał – wieś, duży dom, no i Beatka będzie.
Nagle zadrżałem. Pogrzebałem ją już gdzieś w swojej pamięci, a tu pojawia się przede mną okazja do wspólnej zabawy. Mimo to nie okazałem zakłopotania i powiedziałem w miarę spokojnym głosem:
– W porządku, jeszcze się zastanowię.

Dopiłem piwo i postanowiłem wracać. Łukasz jeszcze został w pubie. Nie miał zbyt wielu okazji, by wymknąć się z domu. Ja już chciałem zasnąć. W drodze powrotnej myślałem o Beacie, któż wie, może to ona nakłoniła Łukasza, abym pojawił się na sylwestrowej imprezie? Być może snuła jakieś plany dotyczące mojej osoby? Te pytania zaczęły zaprzątać moją uwagę coraz bardziej, i nie wiedziałem, jak do tego się odnieść. Czy może rzeczywiście należałoby zawalczyć, dokonać jakieś istotnej zmiany w życiu. Beznadzieja, w której tkwiłem, w końcu nie mogła trwać w nieskończoność.  I wszedłem do domu z myślą, że pojadę się nieźle zabawić.

Zaczęła się druga połowa grudnia. Spadł śnieg, a jego gęsty puch przywarł do gałęzi drzew i krzewów. Słoneczne światło podkreślało jaskrawą śnieżną biel, a i mroźne powietrze sprawiło, że czułem się rześki i radosny. Przechadzałem się parkiem, chłonąc tę wspaniałą aurę i zapominając o jesiennym smutku, który mi do niedawna towarzyszył. Wszystko dookoła stało się jakby bardziej intensywne i pełne świeżej energii, która na dobre mnie przebudziła i zaczęła napędzać optymizmem. Zdałem sobie sprawę, że moje życie może się zmienić, a Beata może mogłaby być kimś, kto dostarczyłby mi siły, aby ta zmiana się dokonała. Dlaczego miałem tkwić na dnie, nie próbując się od niego odbić? A miałem poczucie, że teraz mam w sobie coś, co mogłoby mnie zmobilizować, co mogłoby sprawić, że zacisnę zęby i wreszcie zacznę działać.

Święta minęły w bardzo spokojnej atmosferze. Matka jak zwykle życzyła mi znalezienia pracy i poukładania swojego życia, a ja jej waloryzacji emerytury w przyszłym roku. Zjedliśmy skromną kolację wigilijną, porozmawialiśmy. Ot nic szczególnego, po prostu święta jak święta. Za to w drugi dzień Bożego Narodzenia zadzwonił Janek. Nieoczekiwanie dostał urlop i przyjechał do rodziców. Spędzał z nimi pierwsze święta od trzech lat. A i o mnie nie zapomniał, i natychmiast po obiedzie wybraliśmy się na piwo. Gdy znaleźliśmy się w knajpce i zamówiliśmy naszego Żywca, Janek powiedział:
– Co robisz w Sylwestra, chętnie bym wybrał się na jakąś imprezę, tak dawno nie obchodziłem jej tutaj?
– Jadę pod miasto do domku na zabawę – odparłem.
– Zabierz mnie, dobrze by było spędzić ją razem, od tak długiego czasu – zaproponował z błyskiem w oku – nie wiem, czy znasz ten kalendarz Inków, w 2012 ma nastąpić koniec świata.
– Ale chyba nie wierzysz w tę bzdurę? – zapytałem
– Oczywiście, że nie – odpowiedział – to tylko taki dodatkowy, jakby to powiedzieć, plus, taki smaczek.
– To jedź ze mną na wieś – odparłem – zabawimy się.

Zamówiliśmy jeszcze po piwie. Janek narzekał na życie emigracyjne. Tęsknota i samotność zaczęły go coraz bardziej nękać. Chciałby powrócić do kraju, ale nie wierzył, że są w nim dla niego perspektywy. Twierdził, że żyje w zawieszeniu. Choć ma pieniądze i zapewniony byt, to nie czuje się zrealizowany. Pocieszałem go, jak mogłem, mimo że byłem w gorszym położeniu. W końcu postanowiliśmy wracać z myślą, że w Sylwestra odbijemy sobie nasze zmartwienia.

Nadszedł Sylwester. Chciałem zrobić dobre wrażenie na Beacie, więc starannie wyprasowałem koszulę i dżinsy. Wyciągnąłem z szafy marynarkę, która wciąż jeszcze na mnie dobrze leżała. Wcześniej umyłem i ułożyłem włosy. Oczywiście dokładnie się ogoliłem. A na koniec delikatnie spryskałem się perfumami, które trzymałem na specjalne okazje. Kiedy byłem już gotowy, zadzwoniłem do Janka. Przyszedł szybko, mieszkał w bloku naprzeciwko, więc kiedy zjawił przed klatką, szybko zaszliśmy do sklepu i kupiliśmy alkohol. Następnie poszliśmy w stronę dworca autobusowego, gorączkowo snując scenariusze dzisiejszej nocy. Nie wiedzieliśmy za bardzo, co nas spotka, i z kim nam przyjdzie się bawić. W końcu weszliśmy do autobusu i zapłaciliśmy kierowcy za bilety. Dotarliśmy na miejsce. Wieś była mała, zaniedbana. Mijaliśmy jakieś małe domy z obdrapaną elewacją, jakieś budynki gospodarcze, których drzwi pod wpływem wiatru skrzypiały na zardzewiałych zawiasach, jakby zaraz miały się rozsypać. Gdzieniegdzie stały opuszczone nieużytki z czerwonej cegły z zerwanymi dachami. Minęliśmy mieszkańca, który, na podwórku za ogrodzeniem, powoli i ospale wykonywał codzienne czynności. Miałem wrażenie, że czas tutaj zamarł, zupełnie jakby ugrzązł w jakiejś pętli, z której nie mógł się uwolnić, tracąc przy tym swoje zwykłe, miarowe tempo.

W końcu dotarliśmy pod dom, w którym mieliśmy spędzić noc. Nie był specjalnie okazały, ale w porównaniu z tymi, które minęliśmy, wypadał znakomicie. Drzwi otworzył nam Łukasz. Przedstawiłem go Jankowi. Weszliśmy do środka. Dobiegła nas muzyka rozlegająca z salonu. Było to niemieckie techno o zimnym brzmieniu i pulsującym, prymitywnym rytmie. Zdjęliśmy kurtki i weszliśmy do środka. Na sofach siedziało kilku młodych mężczyzn, popijając piwo, a wśród nich cztery dziewczyny z długimi szklankami wypełnionymi do połowy kolorowymi drinkami. Łukasz przedstawił nam wszystkich. Beaty jeszcze nie było. Pomyślałem, że pewnie chce zrobić wrażenie i ze skrupulatnym rozmysłem czesze włosy, nakłada makijaż i dobiera kreację. Rozsiedliśmy się w salonie, niemiecko techno wibrowało, niczym natrętny szerszeń, który próbuje dopaść swoją ofiarę. Otworzyliśmy pierwsze piwo i zaczęliśmy rozmawiać. Od czasu do czasu przewijał się stały wątek związany z imprezą, czyli to, czy dzisiejsza noc będzie naszą ostatnią nocą na ziemi i nastąpi po niej kataklizm, na który wskazywał indiański kalendarz. Wszystkie te domysły miały charakter żartu, zagrzewającego do zabawy, bo skoro koniec tuż tuż, nie pozostawało nic innego, jak doczekać go upojonym i roztańczonym, choćby w rytmie elektronicznej muzyki.

Po dwudziestej pierwszej pojawiła Beata. Ubrana w białą koszulę i pomarańczową skórzaną spódniczkę mini, odsłaniającą proporcjonalne i wyważone kształty ud pokrytych białymi pończoszkami. Makijaż podkreślał twarz odrobinę zanadto, duże oczy miotały szybkim, żwawym spojrzeniem, a umalowane usta błyszczały w świetle przyciemnionych, pokojowych lamp. Sprawiała wrażenie wyzywającej celebrytki o zdecydowanych gestach, która pomyliła adresy, bo powinna znaleźć na jakimś balu dla VIP-ów. A i sam Janek w pierwszej chwili spoglądał na nią zdezorientowany, ale po chwili odzyskał pewność siebie.

Po kilku chwilach impreza zaczęła się rozkręcać. Pojawiły się pierwsze osoby, które zaczęły poruszać się w mechanicznym rytmie tej muzyki. A spożywany systematycznie alkohol potęgował euforię i wywoływał coraz odważniejsze zachowania. W pewnym momencie, gdy byłem już po trzech piwach, podszedłem do Beaty, aby porozmawiać. Sączyła niebieskiego drinka z grapefruitem, i jej twarz wydawała się już nieco rozweselona.
-Jak tam, jesteś po obronie? – spytałem
– Tak, w dodatku dostałam piątkę – odpowiedziała – któż by się spodziewał, że napiszę tak dobrą pracę. A co u ciebie profesorku?
– Jakoś żyję – odparłem.

Rozpoczęliśmy luźną konwersację, taką, jaka zwykle odbywa się w takich okolicznościach. Nic na poważnie, tylko lekka wymiana zdań w atmosferze karnawałowego żartu. Po chwili dołączył do nas Janek. Zaczął jej opowiadać o Dublinie o tym, jak dobrze mu się tam powodzi, że warunki pracy są nieporównywalnie lepsze, a pieniędzy jest więcej. Beata słuchała go z zainteresowaniem i chyba mu trochę zazdrościła. W końcu centrum handlowe nie było wymarzonym miejscem pracy. Często kończyła obowiązki o dwudziestej drugiej i miała trochę tego dosyć. Poszliśmy do kuchni coś przekąsić. Usiedliśmy przy stole, na tekturowe tacki nałożyliśmy sobie trochę sałatki, do której otworzyliśmy butelkę wódki i karton soku z czarnej porzeczki. Rozmawiało nam się coraz lepiej. Temat życia zawodowego na szczęście porzuciliśmy i zaczęliśmy nieśmialo flirtować, a w miarę wypijania kolejnych kieliszków wódki, flirt ten nabierał rumieńców i pikanterii. W końcu zdecydowałem, że na moment opuszczę ich i zapalę papierosa przed domem, bo poczułem, jak od wypitego alkoholu robi mi się gorąco. Poszedłem do przedpokoju i z kurtki wyciągnąłem paczkę Marlboro. Otworzyłem drzwi i znalazłem się na podwórku. Noc była cicha, a mroźne powietrze przyjemnie szczypało moje rozgrzane policzki. Odpaliłem papierosa i zaciągnąłem się, spoglądając w porozrzucane na ciemnym niebie gwiazdy. W oddali majaczył widmowy kształt lasu, a przed nim wiła się mała asfaltowa dróżka skromnie oświetlona latarniami. I kiedy kończyłem palić, poczułem, że już jestem trochę wstawiony, że wódka i piwo powoli robiły swoje. Zgasiłem papierosa i wróciłem do domu. Ściągnąłem w przedpokoju kurtkę i od razu poszedłem się do kuchni. Widok, który tam zastałem, sprawił, że nagle zbladłem i osłupiałem. Zobaczyłem, jak Beata siedzi na kuchennym stole, obejmując ramionami Janka i przetrzymując jego tułów między swoimi udami. Spleceni ze sobą całowali się namiętnie. Dobrze, że jeszcze nie rozpiął jej koszuli, bo tego bym już nie zniósł.  Ale i tak momentalnie poczułem jak wzbiera we mnie rozpacz, jak rozdziera mnie coś od wewnątrz. Janek pewnie omamił ją wizją dostatniego życia w Dublinie, a potem postanowił skorzystać z okazji, nie wiedząc, że ja naprawdę zaczynałem czuć coś do tej dziewczyny. Być może to była dla mnie szansa. Szansa jaką los zsyłał mi bardzo rzadko, a na kolejną zapewne będzie trzeba długo poczekać. Wszedłem do salonu. Miałem wrażenie, że podłoga uginała się pod wpływem tańczących ludzi. Niemieckie techno zagrzewało ich do wykonywania bezmyślnych ruchów, a alkohol skutecznie otępiał ich poczucie zdrowego rozsądku. I ja też taki chciałem się stać, jak bezrozumne zwierzę podczas orgii, ale wewnątrz siebie wyłem, jakbym był pokąsany przez swojego drapieżcę. Zacząłem wlewać w siebie wódkę. Nie nalewałem jej już nawet do kieliszka, a przechylałem bezpośrednio z butelki do gardła, jakbym tkwił w jakimś rozpaczliwym amoku, próbując go ukoić alkoholem. Spojrzałem na zegarek, zbliżała się północ. I w końcu przypomniałem sobie, że dzisiaj miała być ostatnia noc na ziemi, że przecież ma nastąpić koniec świata. Zacząłem rozpaczliwie się śmiać, przywołując tym śmiechem kataklizm. Zresztą nieważne, koniec świata pewnie i tak dzisiaj nie nadejdzie, ale za to nadszedł mój prywaty, indywidualny koniec. Pociągnąłem jeszcze trochę wódki z butelki. A goście po chwili spostrzegli, że do Nowego Roku zostało raptem kilka minut. Po paru chwilach zebrali się wszyscy i zaczęli chórem odliczać sekundy: 12, 11, 10… Chciałem do nich dołączyć i krzyczeć wraz nimi. Wstałem z fotela i podszedłem kilka kroków, ale zdałem sobie sprawy, że jestem już zachlany prawie do nieprzytomności. I kiedy oni miarowo wykrzykiwali już: 5, 4, 3, ja poczułem, że tracę równowagę, że moje nogi są chwiejne i słabe, że mój zamroczony umysł zaczyna wirować jak bęben w pralce i upadam na twarz wprost w miękką czeluść podłogowej wykładziny.

Author

Related Articles

Back to Top