Jest kilka uparcie powracających leitmotivów w prozie Julii Fiedorczuk. Przypomina to trochę zabawy Kieślowskiego, który od „Podwójnego życia Weroniki” przez „Trzy kolory” podrzucał w kadr te same, marginalne, choć symboliczne postaci. Jak zgięta wpół staruszka drepcząca u niego przez ulice Paryża i Krakowa, przez prozę Fiedorczuk maszerują wciąż te same kobiety. Zuzanny, Ledy i Ewy konsekwentnie powracają w kolejnych opowiadaniach niczym Harey w „Solaris” Lema.
Zjazd absolwentów
Kim one są? Zanim dorosną, kobiety z opowiadań Julii Fiedorczuk są uparte i rezolutne, czasem okrutne. Dziewczyński świat nie jest bynajmniej słodki, różowy i niewinny, raczej gorzki i bezwzględny. Zmusza do walki o przetrwanie. Jest nieustanną próbą zawłaszczenia uwagi rówieśników, zaskarbienia sobie ich szacunku kosztem innych, najczęściej słabszych koleżanek i kolegów.
W wywiadzie towarzyszącym wydaniu „Duchologii polskiej”, Olga Drenda opowiadała o utopii dziecięcego egalitaryzmu, charakterystycznej dla pokolenia obecnych 30-latków. Wspominając nasze czasy podwórkowe, jesteśmy przekonani, że na trzepaku wszyscy byli równi – jakby nikt nie śmierdział, nie zsikał się w majtki, nie miał brzydkiego płaszczyka albo śmiesznie niskiego wzrostu. Padamy ofiarą nostalgicznego zaćmienia, bo, jak słusznie zauważa Drenda, „na podwórku nie było równości. Panowała bezwzględność, rywalizacja, silny podział na potencjalnie bogatych dewizowców i na zawsze biednych. A trzeba pamiętać, że większość należała do tej drugiej kategorii.”
Całkiem niedawno (i dosadnie) przypominała o tym zresztą Anna Odell w kontrowersyjnym „Zjeździe absolwentów”. Gdyby Ewy albo Ryśki z tekstów Fiedorczuk mogły po latach wrócić do szkoły, odwdzięczyłyby się swoim klasowym kolegom tak jak Szwedka. Ale one nie wrócą. Instynkt przetrwania w „Nieważkości” i „Bliskich krajach” wygrywa bowiem z pragnieniem konfrontacji. Ewki i Ryśki tak perfekcyjnie poznały rytm każdego fizycznego i psychicznego bólu, że potrafią żyć z nim w zgodzie. Przetrwać jego pulsowanie. Dostosowują się. Pozbawione domu, poczucia bezpieczeństwa, niepewne swojej płci, stają się okiem ulicy, trochę jak Vernon Subutex u Despentes. Oceniają ludzi już tylko ze względu na skłonność do brutalności bądź hojności. Wpieprzą? Czy poczęstują fajką? Wszystkie inne kategorie międzyludzkich (a szczególnie damsko-męskich) relacji ich przecież nie dotyczą. Bo czy pod dresem wypchanym gazetami, pod tłustymi włosami, za barierą smrodu i odrazy jest jeszcze kobieta? Czy organizm, którego życiowe potrzeby zostały sprowadzone do minimum (tani alkohol, papierosy, sucha kajzerka i płaszczyzna pozioma umożliwiająca sen), nie jest jakimś bytem osobnym, pozapłciowym? Ten organizm, wzruszony okazywaną mu z rzadka szczodrością (resztka piwa, dwie fajki) czasem przypomina sobie jednak, czym jest miłość.
Więc to jest ta rzecz
Równowagą dla Ew i Rysiek są Ledy i Zuzanny. Pomimo zyskania wysokiego statusu społecznego i materialnego są one jednak, z różnych powodów, wygaszone. Albo przeżyły toksyczny związek, który zamknął je na możliwość stworzenia bliskiej relacji, albo zainwestowały uczucia w niewłaściwym człowieku – bez szans na odwzajemnienie relacji. Zdarza się, że o ich uczuciowym życiu nie wiemy nic.
Mam nieodparte wrażenie, że poza wszystkim, czego dotykają opowiadania Fiedorczuk, są one właśnie o tym, co pozostaje do końca niewypowiedziane, nienazwane. O miłości właśnie. Ale Fiedorczuk pisze o miłości à rebours. Nie nazywając jej miłością, zupełnie jakby grała z czytelnikami w Taboo. Podobnie jak bohater jednego z jej opowiadań, rozpisuje po prostu dzień po dniu, godzina po godzinie swoją „Pieśń nad Pieśniami” na pojedyncze wersy i wrzuca do pudełka. A potem miesza. Pocięcie „Pieśni…” to przecież gest wyrwania miłości z kulturowych kolein, uwolnienia od miałkich i przyjemnych, pluszowych porównań, od „walentynkowości”. Ten gest jest dla mnie esencją wszystkich opowiedzianych w „Bliskich krajach” historii. Fiedorczuk w jakimś sensie uwalnia kobiety (mężczyzn zresztą też) od konieczności przeżywania miłości. Od przymusu poruszania się w zgodzie z rytmem wszystkich piosenek, które o niej mówią.
Więc to jest ta rzecz. O tym właśnie są wszystkie książki i piosenki. Ogień i lód. Zimna pustka, która domaga się wypełnienia czymś, nim, tobą. I gorączka na myśl o jego, twojej skórze, że mogłaby dotykać jej, mojej skóry. Leda obraca w myślach słowo „kocham”. Zakochałam się. Ta tortura sprawia jej niewymowną rozkosz, czuje się żywa do szpiku kości, przywrócona światu. Oczywiście to nie potrwa długo, to nie może trwać, to ledwie chwila, rozkwitająca raca, ale czas nie ma znaczenia, Leda żyje teraz w poprzek czasu, jej stopy sięgają głęboko do ziemi, jej głowa dotyka gwiazd.
Gdy bohaterki Fiedorczuk zakochanie (pamiętajmy jednak, że to słowo rzadko pada w tekstach) dotyka pierwszy raz, jest czymś trochę przerażającym i odrażającym. Jest małym, śmiesznym chłopcem, niemową (Fiedorczuk ma zresztą słabość do autystycznych chłopców), szkolnym pośmiewiskiem albo starym, otyłym profesorem… Tak na marginesie – dobrzy mężczyźni są w tym świecie właściwie aseksualni, jakby byli zbyt porządni, by ulec pożądaniu. Jest w nich za to jakaś rezygnacja albo smutek, ewentualnie wolą po prostu innych mężczyzn
Miłość jest więc dziwnym uciskiem w żołądku albo poniżej pępka. Pierwszym pocałunkiem, wakacyjną włóczęgą, recytowaniem wierszy. Ciepłem nagiego ciała, wstydem, spełnianiem rozkazów, ciężarem mężczyzny. I zaraz obok niej spotykamy przejawy miłości już „wyrobionej”, wyżłobionej latami wspólnego życia. Helena z „Nieważkości” jeszcze nie do końca rozumie, że wybrała swojego mężczyznę na całe życie, a już za moment, w następnej scenie, budzi nastoletniego syna do szkoły.
Miłość bywa też chwilowym wybuchem namiętności między dwiema kobietami. Namiętności, która jest jednak od nich oderwana, niezależna. Zrodzona z upalnego dnia, alkoholu, tańca i klimatu gorącej wyspy musi znaleźć w kimś ujście. Namiętność jest często u Fiedorczuk ucieczką, wyjściem ewakuacyjnym. Przynosi schronienie przed mężczyzną. A jeśli staje się motorem, napędem do działania, pasją, to wyrażona zostaje tonem doskonale chłodnym, oficjalnym, jak w historii o starej punkowej poetce.
My love, come home to me
Jedno z opowiadań tomu „Bliskie kraje”, „Święto niepodległości”, sparowało mi się w głowie z piosenką „The Fall” Rhye, w której zmysłowo kobiecy głos mężczyzny wyśpiewuje tęsknotę i poplątanie języków. „Święto…” jest tęsknotą za miłością niemożliwą. Narratorka (Leda) zakochuje się w swoim efemerycznym współlokatorze geju. Ich relacja, wypełniona sadzeniem roślin, słuchaniem płyt i piciem wina, nie ma jednak szans na to, by przerodzić się w prawdziwą namiętność. Dziewczyna traci pracę, przestaje wychodzić z domu. On nie pozwala jej się poddać. Za każdym razem, gdy dostaje SMS-a o treści „Przyjedź”, „Wróć” – wraca i jest. Bo miłość w „Bliskich krajach” jest przede wszystkim ofiarowaniem Czasu.
Gość z teledysku do „The Fall”, w ostatniej scenie, w ciszy zaraz przed wschodem słońca, wsiada na rower, by przypomnieć ciału rytm, którym żyło dwadzieścia lat temu i za którym nieustannie tęskni. Żałosny kryzys wieku średniego? Czy pragnienie dotknięcia w sobie tego, co radosne, bezpretensjonalne, dzikie i pierwsze? Czegoś sprzed nas samych. Czegoś z czasów, gdy nasze ciała nie popadały w koleiny sztywnych gestów. Z czasów zanim włożyliśmy eleganckie suknie i drogie garnitury, w których nie wypada wskakiwać do wanny.
There should be words / There should be words that explain the way / But I’m tongue tied and twisted – śpiewa Rhye. Fiedorczuk dała w motcie do „Święta Niepodległości” cytat z PJ Harvey, ja dopisałabym na własny użytek ten z „The Fall”. Nawet do całego tomu, w którym tęsknota za czymś utraconym albo niezdobytym odbiera umiejętność nazywania. „Jestem taka różna…”, powie jedna z Led.
Odnajdę swój pas, tempomat, bieg
Mam jeszcze jedno skojarzenie… Patrzę sobie i myślę, że Mecwaldowski w teledystku do „Pastempomatu” Podsiadły powtarza doświadczenie Zu z „Nieważkości”. Jest jej doskonałym odbiciem. Zu „już po wszystkim”, po przygodnym seksie z kolejnym mężczyzną, rozpada się w niebyt. W nieważkość. Sam seks jest dla niej mdły, jałowy jak kluchy „Pastempomatu”, ale niezbędny do przetrwania. Zupełnie jak piwo i fajki dla typowej Ewy. Jak wykreślanie codziennych zadań z listy dla Heleny, które prowadzi do ekstatycznej nieważkości nicnierobienia. Do pustki, do ciszy ogródka w środku nocy. Powtarzalności (vide obrazy niemego chłopca pełne ciągów cyfr, które kupuje Zu) przynoszą chwilowe ukojenie.
Moje współczucie prysło. Muszę napić się wina.
Na koniec słowo o moim ulubionym opowiadaniu, „Rozgwieździe”. Zdecydowanie wyróżnia się wśród pozostałych, bo ma inną optykę. Jeśli w całym tomie Fiedorczuk przygląda się rzeczywistości przez lupę, tu zmienia ją nagle na lunetę.
Czechowicz w swojej recenzji z tytułową rozgwiazdą utożsamia bohaterkę opowiadania, która zajmuje dom zmarłego pisarza i postanawia na nowo napisać jego powieść. Dla mnie, szczególnie po „Nienasyconych” Guadagnino, „Rozgwiazda” skrywa coś jeszcze. Zwłaszcza teraz, gdy zaaferowany piłką nożną stary kontynent z ulgą zapomina o tragedii, która rozgrywa się całkiem blisko. Przeciętny Europejczyk jest trochę jak bohaterka tego opowiadania – objedzony, opity, rozleniwiony upalnymi dniami, już tylko czasem zastanawia się „co to za wojna?”, patrząc na „morze, które nie ma końca”.
Marianne Lane (Tilda Swinton) w „Nienasyconych”, słynna piosenkarka o urodzie Davida Bowie, odbywa przymusowy urlop po tym, jak traci głos. Głos traci również jej były kochanek, gaduła i uwodziciel. Ale on milknie na zawsze, bo (uwaga, spoiler!) zostaje uduszony w basenie (niedaleko plaży, na którą morze wyrzuca ciała martwych imigrantów). Głos (tym razem u Fiedorczuk) traci także R., słynny pisarz – on również umiera na wyspie. Nie skończywszy, ku rozpaczy wydawcy, swojego opus magnum, powieści „Europa”. W obu przypadkach – i w „Nienasyconych” i w „Rozgwieździe”, Europa jest wyspą. I tę Europę, wiecznie przecież niedokończone dzieło, atakuje rozgwiazda. Przysysa się do jej stromego, spalonego słońcem brzegu i mocno trzyma, próbując złamać opór. A my gramy w piłkę, opalamy się, zajadamy oliwkami, figami, śpiewamy i przybieramy na wadze, unikając własnego towarzystwa. Wciąż potrzebujemy więcej czasu i nie sądzimy, by coś tak naprawdę mogło nam zagrażać. Rozgwiazdy są przecież bardzo powolne.