Śmierci się nie przeżywa. Zabawy Weroniki Murek i Zuzanny Janin #Nike2016

0
24
Rate this post

„O tym, że nie żyje, dowiedziała się jako ostatnia.” Tak zaczyna swoje pierwsze opowiadanie w tomie „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina” Weronika Murek. „Czasami tak bywa”, dorzuca. A ja od razu półgębkiem wtrącam, że wcale nie czasami, a zawsze.

Bohaterkę opowiadania „W tył, w dół, w lewo” (pierwszego i najobszerniejszego w tym tomie) zastajemy w sytuacji co najmniej kłopotliwej. „Rano wszystko było jeszcze w porządku”, ale zanim dotarła do pracy jej rzeczy, mimo że „nowe, niedawno kupione” zostały już spakowane w plastikowe worki. „Po coście to zebrali?” – pyta szefową Maria. „Te rzeczy należą do zmarłej” – odpowiada ku zdziwieniu bohaterki (i czytelnika) kobieta, nie patrząc Marii w oczy – „a rzeczy zmarłych się pali.”

Od tego momentu zaczynamy poruszać się w „Uprawie roślin…” po kilku polach opowieści, w różnych porządkach. Ziemskim i pozaziemskim. Wiejskim i miejskim. Możliwym i niemożliwym (z jednego jaja dwa kurczęta, przeprawa przez zwalony most etc.). Stajemy się także świadkami kluczowych obrządków oraz sytuacji związanych ze śmiercią i po niej następujących. Rozmowy sąsiadów, telefony do bliskich, przygotowanie ciała do pogrzebu, obcowanie z nim, opłakiwanie, wybór stroju do trumny. Sprzątanie rzeczy i mieszkania zmarłej, przeglądanie jej prywatnej korespondencji, zmywanie plam krwi… A wszystko to w obecności Marii, istniejącej niejako w oderwaniu od wystawionego przecież na zgrzebnym katafalku niczym corpus delicti nagiego ciała. Nieboszczki, która uparcie i niegrzecznie, ale bez rozpaczy, za to ku zniecierpliwieniu bliskich, powtarza, że wciąż żyje. I wkurza wszystkich swoją postawą, bo nie poddaje się przyjętemu porządkowi spraw, powodując, jak ujmuje to jej matka „straszne zamieszanie”. „Jak pani nie wstyd?” – wspiera ją sąsiadka Różyłło – „Pani przecież nie żyje.”

Podobno, że zmarłam

Odwrócony porządek zdarzeń (uczestniczenie w obrządkach pośmiertnych przez samą zmarłą, gadanie zza grobu) przekłada się w opowiadaniu Weroniki Murek także na język, którym posługują się postaci. Składnia zdań jest tu zaburzona, jakby przesunięta. Dialog się rwie, czasem dostajemy tylko fragmenty zdań i zmuszeni jesteśmy domyślać się reszty. Każda z postaci mówi poza tym coś swojego i odrębnego, powtarza się, forsuje swoją opowieść, jakby prawdziwego dialogu między ludźmi tu nie było. Poprzez to poszarpanie języka i świata przedstawionego stawia „Uprawa roślin południowych” pewien opór. Dopiero z czasem zaczynamy rozumieć jej porządek, a właściwie – bardziej go czujemy niż rozumiemy. I wtedy powoli odsłania się sens wszystkich zdarzeń.

Weźmy na przykład szlachtowanie. Niepozorne słówko, które mimochodem wtrącone zostaje do tej niby zwiewnej, baśniowej – balladowej dla mnie – opowieści, oznacza przecież mord, zarzynanie. W opowiadaniu Murek pojawia się w kontekście niezwykłej sekcji zwłok, która jest płoszeniem z ciała resztek życia, duszeniem ostatnich jego przejawów. A kończy się wypełnieniem klatki piersiowej górą lodu, w której… schładza się wódka na wieczór.

Ale zanim obmywacz wypełni ciało Marii lodem, by opóźnić jego rozkład (nogi stołu, na którym leży ciało, umieszczone są w garnkach i doniczkach wypełnionych wodą, stanowiących barierę dla mrówek – wiadomo, ciągną do słodkiego), grzebie (dosłownie, z gorączkowym entuzjazmem) w jej wnętrznościach. Ta scena, koncentrująca się na mięsności człowieka, podkreśla dla mnie zawarty w całej historii rozłam pomiędzy sferą ducha i ciała.

„W tył, w dół, w lewo” jest zderzeniem dwóch porządków, natury i kultury. Romantycznego i oświeconego, powiedziałabym nawet. Ciało Marii przynależy do porządku natury. Staje po stronie przyrody, wsi, rodzinnego domu. Ale też tajemniczości, nieokreśloności i dziwów. Przesądów, wierzeń i snów. Oraz, co bardzo istotne, obrzędów i ceremonii. To one konstytuują świat i to dzięki nim w całym tym miszmaszu zdanym na łaskę sił przyrody panuje jeszcze porządek. Matka Marii żyje z tym porządkiem w zgodzie, dlatego nie może pogodzić się z domniemanym samobójstwem córki, które przeciwko niemu występuje. Domaga się ciała, płaczek, „szlachtowania” i pogrzebu. Swobodnie obcuje z martwym ciałem dziewczyny. Natomiast Maria, zanurzona w innym porządku, wzbrania się nawet przed tym, by na nie spojrzeć. Nie chce siebie z martwym ciele rozpoznać.

Przyjechałam do domu, a tu matka się dorwała do jakiegoś ciała, trzyma w pokoju, obmywacza zamówiła. Twierdzą wszyscy, że moje. Każą mi oglądać, gapią się strasznie. Napuściła ludzi.

W mieście, do którego jakiś czas temu się przeniosła, rzeczy martwych się przecież pali a mieszkanie dezynfekuje. Niewielu ludzi widuje tu na własne oczy kogoś martwego. W domu Marii ciało się dotyka, ściska, pozwala, by przedostawało się między palcami. Dokładnie w taki sposób, o jaki upominała się opisem doświadczenia mięsności Jolanta Brach-Czaina w „Szczelinach istnienia”. „Trzeba dotknąć zmarłego ciała. Trzymać je w rękach” – pisała. Bo „wówczas świat może błysnąć przed nami na chwilę.” Przed prostym mężczyzną w lnianym fartuchu, który dokonuje tajemniczej „tualety”, on właśnie błyska.

Fizyczny rozkład ciała jest dla Marii sygnałem, że wszystko się skończyło. Ponieważ uparcie nie chce umierać, odmawia konfrontacji i identyfikacji z własnym ciałem, które niezbywalnie dowodzi rzeczywistości śmierci.

„W tył, w dół, w lewo” możemy więc interpretować jako opowieść o lęku przed śmiercią. O tym, że odeszliśmy (my, miastowi) bardzo daleko od podręczników „Ars bene moriendi”. Staramy się raczej za wszelką cenę zachować młodość, życie. Bardziej niż na obrzędach wokół martwego ciała, skupiamy się na tych, które pielęgnuje to żywe. Nie chcemy uczestniczyć w czuwaniu przy ciele, odrzucamy wszystko, co unaocznia jego rozpad, rozkład, nietrwałość.

Wszyscy widzieliśmy już swoją śmierć

Zuzanna Janin w 2003 roku zaprezentowała, pokazany później na Biennale w Wenecji, projekt „Widziałam swoją śmierć”. Na pracę składała się seria fotografii „Siedem śmierci”, fikcyjny pogrzeb artystki oraz wideoinstalacje „Ceremonia/Zabawy” oraz „Roboty murarskie”. Fotografie przedstawiały artystkę zmarłą w wyniku różnych rodzajów śmierci. Wideoinstalacja zaś – zorganizowany przez Janin na Powązkach jej własny pogrzeb, na którym pojawiła się (wśród przekonanych o jej śmierci znajomych) jako obserwatorka, w przebraniu starej kobiety.

W wywiadzie dla Stacha Szabłowskiego mówiła o swojej pracy:

Zrobiłam próbę artystycznego podrobienia doświadczenia oglądu własnego odejścia, oczami osoby niby-nie-żyjącej, która jednak działa w jakiejś fikcyjnej przestrzeni. Widzi wszystko, jest obecna, choć uważana za nieobecną. Jest w przestrzeni eksperymentu sztuki, z której może się tym doświadczeniem podzielić. (…) Czułam własną śmierć w sensie mentalnym i społecznym – nieobecność, nieuchronność, brak woli. Byłam na fikcyjnej ceremonii. Widziałam wszystkie etapy pogrzebu. Na własne życzenie nic już nie mogłam zrobić. Byłam tam. Nieobecna dla ludzi, ale obecna.

Doświadczenie Janin doskonale odpowiada temu, co staje się udziałem Marii. Artystka przyjrzała się ceremonii i związanych z nią rytuałom, których nie powinna być świadkiem – podważyła zarówno tabu śmierci, jak i porządek ceremonii pogrzebu.

Część akcji na cmentarzu „Ceremonia” jest zderzana z filmem „Zabawy” – opowiadała po latach Zuzanna Janin w rozmowie z Małgorzatą Borkowską na łamach natemat.pl – pokazującym coś bardzo radosnego, zwykłego – ludzi bawiących się na karuzelach, basenach, w ciepłych falach morskich. Te obrazy z realnych wakacji przywodzą na myśl wszelkie wizje „nieba”, „raju”, zresztą tak się wakacje reklamuje – „rajskie wakacje”. A to właśnie dzieje się z nami tu i teraz.

Praca Janin i opowiadanie Murek opowiadają o zobaczeniu niemożliwego – siebie jako zmarłej osoby i intymnej ceremonii pożegnania. Jednocześnie skupiają się na mięsności ciała i odwracają nasz wzrok od kultu śmierci, niejako włączając ją w sferę życia.

Żyjemy w czasach, zwracała uwagę Janin, w których gry komputerowe i filmy o superbohaterach „dają nam złudne wrażenie wieczności – wyobrażamy sobie, że po śmierci człowiek wstaje, otrzepuje się, plama krwi znika…” Ale tak naprawdę „wszyscy widzieliśmy już swoją śmierć” – w telewizyjnych newsach, gazetach, na portalach. Oczywiście jest to naskórkowe doświadczenie śmierci, co trochę podkreśla sposób, w jaki Janin realizuje swój projekt – montując wideoinstalację. W „Uprawie roślin południowych metodą Miczurina” mamy ciało, które nie chce ceremonii, zaś w pracy Janin – ceremonię bez ciała, jakich pełno w codziennych mediach (choć w tym miejscu właściwie można zaprzeczyć, robiąc przypis do niedawnych wydań tabloidów ze zdjęciami martwych dzieci na okładkach. I choć np. publikowanie przez brukowiec zdjęć zamordowanej siekierą dziewczynki jest oczywiście bezzasadne, to wydaje mi się, że dyskusja o wizerunku martwego ciała, która przelała się w tamtym czasie przez media, mogłaby stanowić kolejny element projektu „Widziałam swoją śmierć”).

Janin i Murek (jej bohaterka) przeżywają teoretycznie swoją śmierć. Próbują się do niej niebezpiecznie zbliżyć, potraktować jako zjawisko empiryczne, subiektywne, podczas gdy śmierć nie jest zdarzeniem z porządku naszego życia. Śmierci się nie przeżywa.

Ten aforyzm zaczerpnięty z Wittgensteina pokazuje, że, paradoksalnie, śmierć nie jest i nie może być w żaden sposób naszym świadomym przeżyciem (Wittgenstein nie wierzył w istnienie jakiegoś następującego po śmierci drugiego życia, „na co mi to?” – powie o nim Maria, swoje niebo dostajemy „tu i teraz” dodaje Janin). Śmierć nie jest zdarzeniem, którego moglibyśmy doświadczyć. A ponieważ nie jesteśmy w stanie uświadomić sobie kresu własnego istnienia, nic dziwnego, że Maria o tym, że nie żyje, dowiaduje się „ostatnia”.

Opowiadając o inspiracji do swojego projektu, Janin wspomina moment, w którym stanęła nad otwartym grobem – małą, wąską piwniczką, którą niespodziewanie „odziedziczyła”. „Patrzę na siebie”, pomyślała, widząc to, co pozostało po poprzednikach jej nowego lokum (na Powązkach trumny układa się jedną na drugiej). Ten otrzeźwiający widok pozwolił jej momentalnie przejść na drugą stronę i powrócić do własnego ciała już całkiem inną. Zobaczyła coś, czego większość z nas nigdy nie zobaczy. Doznała wglądu, którego siłę od wieków podkreśla sutta Satipatthana (w szczególności: medytacja cmentarna, sīvathikā). Jej opis można znaleźć w buddyjskich podręcznikach poświęconych sztuce szczęśliwego (uważnego) życia.