Rozmowa z Markiem Dyjakiem – chyba najbardziej charakterystycznym głosem polskiej piosenki poetyckiej, człowiekiem ekstremalnym, artystą wybierającym szczery, mocny przekaz. Na swoim koncie ma pięć płyt: Sznyty (1997), Dyjak od wschodu (1998), W sama porę (2001), Ostatnia (2004/2008 – reedycja) i tę najnowszą – Jeszcze raz (2009). Aktualnie w trakcie przygotowań do majowej trasy koncertowej. Z artystą rozmawia Magda Łuka
Pamiętam, jaka była moja radość, kiedy zadzwonił do mnie przyjaciel z informacją, że Dyjak żyje, ma stronę, nagrywa i koncertuje… Co się działo z Tobą, kiedy Cię nie było albo – kiedy było Cię mniej?
Tonąłem w wódce przez wiele lat, grałem coraz mniej i coraz gorzej, sięgnąłem wewnętrznego dna. Od tamtego czasu zwiedziłem kilkanaście oddziałów zamkniętych na terenie kraju w celu detoksykacji, to trwało aż do 23 marca 2008.
O różnych życiowych zakrętach (próba samobójcza, alkohol) mówisz dość odważnie chociażby na swojej stronie internetowej czy w wywiadach. Ta szczerość to wynik dojrzałości, dystansu do siebie, a może dydaktyzmu ku przestrodze?
Szczerość w tych czasach traktowana jest jako ekshibicjonizm i często postrzegana jako wada. Ja z tej rzekomej wady tworzę walor. Zatem konsekwentnie, głośno i wyraźnie opowiadam, co przeżyłem i jak w ogóle do tego doszło. Konsekwentnie też podkreślam swoją winę w tym wszystkim.
Przywołuję Cię w pamięci jako niepogodzonego ze światem (słowo „zbuntowanego” wydaje mi się dość miałkie, wyeksploatowane)– dziś chyba jest w Tobie sporo pokory, skromności nawet neurotycznej, ciepła – w zachowaniu na scenie, w tekstach, które wybierasz. Czy to bilans dotychczasowych doświadczeń, refleksji nad życiem?
Ludzie, z którymi jestem jakoś tam związany dostrzegli, że kiedy przestałem pić, stałem się zimny, oschły i nierzadko brutalny. W prywatnym życiu subtelność i czułość pozostają w sferze marzeń i dążeń. Są jak barwne epizody. Dlatego właśnie to, co śpiewam, jest teraz bardziej delikatne. To wrażliwość fado śpiewana w języku polskim, nabyta na drodze niebanalnych, miłosnych, życiowych i alkoholowych doświadczeń.
Czy Twój los to element autokreacji – jest kilku, którzy tak myślą. A może koleje życia dyktuje wyłącznie pewien rodzaj wrażliwości, z którym się nie walczy?
Ja życzyłbym sobie takiej wyobraźni, czujności i przemyślanej konsekwencji, o którą mnie posądzają. Traktuję więc takie myślenie o mnie jako komplement. Lecz we mnie, dzięki BOGU, nie ma geniuszu kreatora, nie ma też potrzeby, by wymyślać siebie w takiej historii, a już na pewno – żeby ją realizować. Istnieje tylko pewien sposób na życie – jak każdy inny – który może narazić cię na wiele dobrych i złych momentów. Myślę, że przeżyłem dużo dzięki temu, że był we mnie instynkt trwania i wielki chaos.
Pierwszy raz spotkałam Cię kilkanaście lat temu podczas ogólnopolskiego konkursu poezji śpiewanej „Łaźnia” w Radomiu. Były to czasy, w których gatunek miał się dość dobrze. Jak oceniasz odbiór, żeby nie powiedzieć – rynek piosenki poetyckiej dzisiaj? I czy w ogóle utożsamiasz się z gatunkiem?
Spotkaliśmy się w 1994, a wtedy tak zwana „piosenka literacka” przechodziła swój szczyt popularności. Związane to było zarówno z silnym ruchem studenckim, jak i z sytuacją polityczną kraju. Po czasach prosperity jazzu w Polsce modne stały się słowa i nieco wyprzedziły myślenie muzyczne. Dzięki takim twórcom jak Jan Wołek, Andrzej Garczarek, Jacek Klejff i potem coraz młodszym literatom piosenki, gatunek zyskiwał świetny odbiór. Co jednak bardzo smutne, Polska wkrótce przestała dbać o swoich poetów. Nie dziwi więc, że niewielu w dzisiejszych czasach chce się uczciwie parać tym rzemiosłem. Na scenie literacko – muzycznej, czy, jak wolisz, poetyckiej od dawna nie pojawił się nikt nowy. A ja nie uprawiam piosenki poetyckiej, uprawiałem, ale nie uprawiam. Były wiersze Wojaczka, które zamieniałem w piosenki, był też Andrzej Bursa. W 1995 roku w maju pojechałem do Krakowa na festiwal piosenki studenckiej już nie z wierszami, ale z tekstami Jana Kondraka. Potem pojawili się inni autorzy. Nie wiem, czy którykolwiek z nich chciałby, żebym mówił o nim „poeta”.
Pozostajesz konsekwentnie artystą niszowym z wyboru? A może brakowało w Twojej karierze momentów, w których mogłeś popłynąć z nurtem modnie dziś określanym mianem mainstreamu?
Żadnych momentów w moim życiu nie brakowało ani nie brakuje. Wierzę, że jeśli nadal będę żył w swoim nierównym tempie i stylu, to mi nie zabraknie żadnych momentów.
Odnośnie do Twojej najnowszej płyty o znamiennym tytule „Jeszcze raz”– jak mógłbyś ją scharakteryzować w kilku słowach, jakie ma dla Ciebie znaczenie?
Płyta zawsze odzwierciedla stan, w którym znajdował się śpiewak w trakcie jej realizacji. To ciąg dalszy opowieści spod znaku butelki, miłości i żalu. Wydaje mi się jednak, że za szybko po odstawieniu alkoholu zacząłem nagrywać i teraz, gdy słucham tego materiału, z łatwością wyczuwam brak wiary w swoje możliwości. Stan, w którym wtedy trwałem, był dla mnie bardzo przykry i trudny, a to, niestety, mocno słychać.
Jak zmienił się Dyjak w przeciągu tych kilkunastu lat od debiutu, dokąd zmierza jako artysta i jako człowiek?
Teraz bardziej niż kiedykolwiek czuję, że nie wiem, co będę robił i co się ze mną stanie. Wytrzeźwiałem, więc może mógłbym, jak wspomniałaś wcześniej, zacząć się kreować. Niestety, za dużo we mnie złych doświadczeń. Jak od samego początku, tak przez całe życie do teraz – nie mam siły, żeby coś udawać, zmieniać się w kogoś innego, kim nigdy nie byłem i prawdopodobnie nie będę.
Dziękuję za rozmowę.
Pozdrawiam serdecznie.