Po skąpanej w euforii recenzji Łukasza Najdera w majowym Tygodniku, wieszczącej mariaż Hrabala z Hanną Krall, rzuciłam się z wysokości recenzenckich porównań w Dysforię niczym Maciek z Trachomina na składany leżak plażowy z podstawką pod napoje (kto czytał, ten wie). Spadałam i spadałam a lecąc w dół miałam mnóstwo czasu, żeby się rozglądać i zastanawiać, co będzie dalej. W dół, w dół, w dół. Nic lepszego nie było do roboty. I wtedy… Łubudu!
Prawda jest taka, że nie wychodziłem tak dawno…
Cała sytuacja wpędza mnie w ostry kompleks, sprawdzam raz jeszcze rok i numer wydania książki. Mam nieodparte wrażenie, jakby autor wybudził się nagle z trwającego co najmniej dekadę snu i z pewną nieśmiałością odkrywszy możliwości naziemnej telewizji cyfrowej włączył Pytanie na śniadanie. I, po kilku kwadransach, uświadamiając sobie absurd telewizyjnej papki, postanowił podzielić się swą hiobową wieścią o upadku kultury z narodem.
Tylko że naród przez ostatnią dekadę nie spał. Co więcej – ilość snu wręcz ograniczał. Robił kariery w korpo a następnie uciekał w Bieszczady, jeździł na wczasy all inclusive i survivalowe wypady z warsztatami kuchni frutariańskiej, zapisywał nieszczepione dzieci na balet i chiński, przechodził na weganizm i dietę bezglutenową, wieczorami uprawiał crossfit na przemian z hot jogą, a w weekendy białkowe suplementy zastępował kokainą rozpuszczaną w prosecco.
Rany, ci straszni mieszczanie, drży narrator. Od rana bełkot. Bełkocą, bredzą, że Ford… że kino… Że Bóg… że Rosja… radio, sport, wojna.… Aż ajfonowym wzdęte zakalcem, wypchane głowy grubo im puchną. O jezu! Srsly?! Drogi Narratorze, Hemingway rzuciłby butem w Ciebie, gdyby to nie były air maxy! A przynajmniej mógłby Cię rzucić do taksy. Albo metra. Idź, posłuchaj miasta, to już następna stacja.
Tu w stolicy gdzie stoicyzm niebezpiecznie niemodny
Znamienne jest to, że bohater otwierającej tom Kołodziejczyka historii jest unieruchomiony w oglądzie rzeczywistości niczym Hitchcockowski Jefferies z Okna na podwórze. Ze swojej poziomej pozycji balkonowego kontestatora ogląda sąsiadów niczym w amfiteatrze. Z odległości bezpiecznego dystansu, która przerysowuje ich gesty, a słowa odbija echem od zanurzonej w błocie koncepcji fontanny, uprawia niczym niezmącony voyeuryzm.
Naturalnie, Maciek nie zamierza tu pozostać, zakorzenić się, kupić domowego kina, wekować, grillować i rozmnażać. A nawet strasznie mieszkać w tym strasznym mieszkaniu. Wpadł na Wierzbę Chopinowską niczym Castorp w odwiedziny do Ziemssena. Och! I co takiego ciekawego wynurza spomiędzy poręczy a muru jego balkonu?
Kilka pierwszych z brzegu obrazków. Wielkanoc u Kazików, Boże Narodzenie u Włodziów (Pyszne drożdżowe, Helenko, słodzi jej Pinda). Depresje i bejbiblusy w kafejach (Pogodzą się, potem pojadą oczywiście na Kanaryjskie, bo gdzie indziej pojedzie takie bogate banianiarstwo się godzić). Pracownice zawodu biurowego (EjSiDżejBi wyślij im na cito, żeby mieli a vista i mogą od razu ewaluować). Ekspertka od Psychologii Emocjonalnej (Jesteś najzupełniej normalny, Bartku, po prostu żyj własnym życiem, nie odmierzaj życia łyżeczką herbacianą, niech opuści cię gniew). Pani Obok (Jest władcza, ma pewnie papiery magistra z płatnych studiów w dziwnym kierunku).
Zagłębiając się w ten dysforyczny nomen omen tom, zostajemy naznaczeni wizją, która mdli i ciąży jak przysmażony na starym oleju de volaille ze śląskiej knajpy (tak na marginesie – kulinarny, i nie tylko zresztą – obraz Katowic, jaki serwuje nam autor, woła o całkiem osobną tekstualną pomstę).
Cóż, Kołodziejczyk jako deweloper rodzimych krajobrazów oszukał mnie srogo – zamiast obiecanego widoku na Wisłę, dostałam (Maciek wie) widok na parking.
Język poszarpany jak obraz kasety wideo
„Dysforia” (jeśli ktoś jeszcze nie czytał, ale zdążył się już zorientować) stara się podsłuchać narrację dużych i małych miast – mieszkańców zamkniętych osiedli (lemingów, sic!), samotnych ojców, pracowników korporacji, czytelniczek Wysokich Obcasów, domorosłych poetów, telewizyjnych show. Wiele z tekstów tego tomu posługuje się mową pozornie zależną, manierą wewnętrznego monologu, który ma podkreślić pustkę, bełkot tych języków. Ma nam pokazać, że bohaterowie nie myślą, tylko mówią, a wszelkie ich działania, ich doświadczenia podporządkowane są programowi wytworzonemu przez nadany im język. Za pomocą tego języka poznajemy kolejne miasta i dzielnice.
Kołodziejczyk usiłuje tym samym wpisać się w nurt tzw. nieepickiego modelu prozy (kto czytał Czaplińskiego, ten wie), który realizowali w rodzimej literaturze już różni pisarze. Bo, uwaga Panowie Krytycy rozpływający się nad rzekomym mistrzostwem autora „Dysforii”, literacka tradycja ta, sięgająca tekstów Witkacego, Schulza a ewoluująca poprzez utwory Białoszewskiego, Pilcha, Tulli, Bieńczyka czy Goerke, odrodziła się niedawno, ze wzmożoną siłą i sporym talentem, w tekstach Doroty Masłowskiej. Odrodziła i – powiedzmy sobie szczerze – samą siebie jednocześnie wyczerpała.
Kołodziejczyk próbuje uchwycić i w sposób typowy dla strategii subwersywnych zawłaszczyć język mieszczucha (leminga, bananiarza, pracownicy biurowej), by obnażyć te same mechanizmy, które z powodzeniem zdekonstruowała już 13 (słownie: trzynaście) lat temu Masłowska. MC Doris dokonała jednak prawdziwego aktu subwersji – rozpuściła się w ustach miasta, a w zasadzie dała się połknąć temu opasłemu wielorybowi i na kilka dni a może miesięcy a nawet lat stała się Silnym. Silnym, który pomógł jej rozwalić tę bestię od środka. A przynajmniej pozwolił połaskotać ją po żołądku na tyle mocno, by wybuchnęła gromkim śmiechem wypluwając lub – kto woli – wymiotując jednocześnie tłuczonym szkłem popsutej składni. To był prawdziwie oczyszczający moment dla naszych przejedzonych medialną tekturą głów i żołądków. Iście Epicki Paw.
Te bestie się strachem żywią, a karmi je telewizor
W tę samą podróż po bebechach miasta wyruszył ostatnio Hemingway. Taco Hemingway. W odróżnieniu od autora „Dysforii” nie ma chyba telewizora. Nie siedzi w poczekalniach, na balkonach, w hotelowych pokojach klasy B z książką. Nie uczestniczy w wieczorkach autorskich miast powiatowych, na których można spotkać znane już na wskroś Arlety, Alicje, Andżele i Patrycje z ich pamiętniczkami pierwszych menstruacji. Hemingway jest w centrum zdarzeń, między Tamką a Karową. Ożenił się z miastem. Wlazł w bermudzki Trójkąt Warszawski zupełnie jak Masłowska, co nie udało się Kołodziejczykowi.
Teksty mieszczan „Dysforii” nasuwają mi skojarzenie ze słynnym już spotem kręconym kilka tygodni temu na trzepaku. Otóż z samplowaniem współczesnego języka miast i miasteczek radzi sobie Kołodziejczyk równie biegle, co urzędnicy GIS-u z rozpracowywaniem mechanizmów dystrybucji dopalaczy.
„Dysforia” jest, jednym słowem, wtórna. Już od pierwszych zdań próbuje wyważyć dawno otwarte drzwi… Te symboliczne drzwi MdM-u, o którym – jak wydaje się autorowi – nadal śni jego absolwentka płatnych studiów w dziwnym kierunku. Tymczasem, jak trafnie zauważyła Agata Passent w jednym ze swoich wakacyjnych felietonów, ona boi się tematu mieszkania jak zatrucia ebolą („Mieszkania dla starych” to w ogóle dobry przypis do „Dysforii”). Podsłuchując wszystkich, czyni to bowiem Kołodziejczyk z perspektywy odległej o co najmniej dekadę i milion ramówek radiowo-telewizyjnych, co całą sytuację czyni nieco zabawną, ale w gruncie rzeczy smutną.
Ujmując to dosadniej i posiłkując się (dalej tropem Masłowskiej) metaforą kulinarną – miasto nie żre już nawet jarmużu, batatów i prażonego halloumi. Teraz jest, mianowicie, challenge na pizzę z psim żarciem. Dobrze, że jest jeszcze Taco. Raper, który robi niezłą moussakę.