Zateaseruję, że kartkuję kolorowe i smutne „Disco cry” Marianny Serockiej w parze z „Pieczenią dla Amfy” Salci Hałas. Obie książki są bardzo podobnie narysowane.
Przerysowane właściwie, bo „Pieczeń” to (wbrew temu, co można o książce przeczytać) żaden realistyczny obrazek z falowca, najdłuższego bloku mieszkalnego w tej części Europy, ani „odwzorowanie życia milionów ludzi w tym kraju” i tak dalej. Może i miejsce akcji bierze w falowcu swój początek, ale na 13. piętrze, które ma równie mocne fundamenty ontologiczne co dziewczynka zombie (jedna z bohaterek „Amfy”). Istnieje tylko na papierze. Rzecz w tym, jakim to na tym papierze zostaje narysowane znakiem.
Serocka przerysowuje i prześwietla w „Disco cry” swoich bohaterów, rozpinając ich świat na małych kwadracikach starych, pożółkłych stron. Na makulaturze w kratkę. Jej dziewczyny ulepione są ze śmieci, pomazane mazakiem, zagryzmolone. Żyją w pastelozie. Na tle, które iskrzy od pentimenti.
Pentimento w równym stopniu określa technikę Serockiej, korzystającej do woli z zamazań i pokreśleń (również tych, które na kartkach już zastała), co kondycję jej postaci. „Disco cry” na tym poziomie również przypomina bajki Salci Hałas, bo na każdej stronie zaczynamy tu nową, choć jakby tę samą historię. Historię, którą opowiada nam się wciąż inaczej, na bieżąco dopisując zakończenia, gryzmoląc Matki Boskie Naciekowe na marginesach.
„Disco cry” wygląda tak, jakby to Nan Goldin zamieszkała w takim gdańskim falowcu (jak fotograf Wilczyński w „Rezerwacie” Palkowskiego) i nie przejmując się nagłą kradzieżą aparatu, postanowiła wszystko drżącą, niewprawną ręką narysować.
„Nic nie brałam. No naprawdę tak wygląda. Takie kolory. Zrobiły się. Idę w czerwonych rozbłyskach. Na tle fioletowego granatu. Nasyconego tak, że zaraz pęknie. W błyskawicach. Nie wymyśliłabym piękniej. (…) Chińskie fantasy. Świat płonie w ciszy.” (Salcia Hałas „Pieczeń dla Amfy”)