Przekroczyć to, co horyzontalne

Kryminały szwedzkie Możliwość komentowania Przekroczyć to, co horyzontalne została wyłączona 145

Rozmowa z Wojciechem Bonowiczem – jednym z najciekawszych współczesnych literatów. Rozpływający się we współistnieniu ze światem, poeta zwięzłości, któremu obcy jest akt autokreacji. Laureat wielu znaczących konkursów poetyckich, w tym Nagrody Literackiej Gdynia 2007. W roku bieżącym, obok takich twórców jak Ewa Lipska, Marcin Sendecki, Bohdan Zadura czy Darek Fox, nominowany do nagrody SILESIUS. O drodze twórczej, świecie języka, konieczności poezji i inspiracjach z poetą rozmawia Magda Łuka

Jaki jest Twój sposób na pisanie poezji? Czy kolekcjonujesz tematy, skojarzenia, z których kiedyś nie zrodził się wiersz, by potem je wykorzystać ponownie w innym tekście, czy może raz nieutrwalone przepadają?

Nie ma reguły. Najczęściej piszę tak zwanymi zrywami. Są po prostu gorsze i lepsze okresy, które można nazwać przypływami natchnienia. Nie da się ich przewidzieć, zaplanować, chociaż często wiążą się one z aktualnymi lekturami – poezją, prozą, eseistyką. Nie pracuję systematycznie, nie planuję, że np. siadam do pisania poezji o dziesiątej i o dwunastej wstaję z gotowym wierszem.
Dużo tekstów powstaje w trakcie podróży, więc spontanicznie. Zdarza mi się też powracać do starych zapisków, nieudanych prób. Czasem zdanie lub dwa odnajdują potem nową całość w kolejnym wierszu, prozie czy felietonie.

A czy pierwsza forma wiersza jest już tą ostateczną?

Tak jest w przypadku najlepszych wierszy, które napisałem. Nawet jeśli czasem zdarzy się, że piszę dwie, trzy wersje, to i tak okazuje się, że ta pierwsza była najbardziej udana. Sporadycznie zdarza się natomiast, że dokonuję w niej jeszcze pewnych skreśleń, bo dążę do zagęszczenia tekstu. Staram się, by zbędnych słów było jak najmniej.

Czy na początku Twojej artystycznej drogi pojawił się ktoś, kto powiedział: dobrze piszesz, byłby z ciebie dobry poeta?

Pisałem od zawsze, dość wcześnie zapadłem na tę chorobę. Siłą rzeczy, pierwszymi wspierającymi moje poczynania byli rodzice, a zwłaszcza ojciec, który, choć został inżynierem, czytywał poetów, miał w domu kilku ulubionych, m.in. Tuwima, Broniewskiego, Gałczyńskiego. Ojciec cieszył się, że wybrałem humanistykę, choć w zasadzie tę drogę długo przebywałem samotnie. Potem były konkursy szkolne, podczas których koledzy nagle dowiadywali się, że piszę, bo poezja nie jest przecież dziedziną, z którą się człowiek obnosi. Decydujący był moment, kiedy w 1989 roku “Brulion” ogłosił konkurs na brulion poetycki i powołał bardzo interesujące jury. Zasiedli w nim Wisława Szymborska, Jarosław Marek Rymkiewicz i Marian Stala, który był zresztą moim profesorem na uniwersytecie. To mnie zmobilizowało, przepisałem na maszynie kilkanaście wierszy i wysłałem. Zdobyłem jedno z wyróżnień, a pierwsza nagroda przypadła Marcinowi Świetlickiemu. Tak wyglądało moje wejście w literaturę. “Brulion” nie miał wtedy konkurencji; każdy śledził, co się tam publikuje, o czym się pisze. Choć za tym pierwszym sukcesem w zasadzie nic nie poszło: nie przygotowałem książki dla “Brulionu”, wyjechałem na dwa lata do Stanów, kontakty się pourywały. Wróciłem z rozmaitymi wierszami i nowymi nadziejami.

I kiedy zaczęły się spełniać?

Tu zdarzył drugi ważny epizod, kiedy z tymi wierszami udałem się do Bronisława Maja, redaktora słynnego “NaGłosu”. Powiedział mi wtedy, że to wszystko, owszem, jest drukowalne, ale dobrze byłoby jeszcze poczekać. Wtedy zrozumiałem, jak ważny jest w pisaniu okres inkubacji i że nie należy się spieszyć.

A jaka literatura, jacy twórcy pozostają ważni dla Wojciecha Bonowicza?

Nie mam takich książek czy autorów, do których byłbym jakoś szczególnie przywiązany. Ciągle mieszam, czytam nowości, wracam do dawnych lektur. Ostatnio na przykład przeczytałem Biesy, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Uważam, że Dostojewskiego nie powinno się czytać zbyt wcześnie. Ja na przykład zbyt wcześnie sięgnąłem po Braci Karamazow i wiele rzeczy mi umknęło. Jak człowiek jest starszy, to czyta jakoś uważniej, widzi związki, których nie miał prawa zauważyć, kiedy był młody. W literaturze chodzi o bardzo wiele rzeczy równocześnie, a w młodości często czyta się pod jednym kątem.
Jeśli mowa o liryce, to w okresie studiów istotnym twórcą był dla mnie Thomas Stearns Eliot, pod którego silnym wpływem wtedy się znajdowałem. To poeta życia i figur jednocześnie, a ponadto ktoś, kto dobrze porządkuje wiedzę o poezji w ogóle. Ale moje zainteresowania czytelnicze były dość różnorodne i dopiero z czasem okazało się, co było naprawdę ważne. Dzisiaj widzę, jak znaczącym poetą dla mnie – i w ogóle dla mojego pokolenia – był np. Piotr Sommer, czy Zbigniew Machej z jego pierwszą książką. A ze starszych – Białoszewski, Grochowiak, oczywiście Różewicz, przekłady Jacoba, E.E Cummingsa, Dylana Thomasa, Celana, O’Hary… Mógłbym długo wymieniać, bo czytałem naprawdę żarłocznie.

A jak w takim razie w ogóle postrzegasz rolę poezji? Czy jest swoistym bytem osobnym, czy ważną, nieodłączną częścią życia?

Poezja jest niezbędna. Wyraża pragnienie człowieka, żeby przekroczyć to, co horyzontalne, żeby życie człowieka mogło się wyrazić inaczej niż tylko na powierzchni, językiem potrzeb i odruchów. Poezja ma niewielu czytelników, ale chyba nigdy nie miała ich wielu, wyjąwszy okresy w historii, kiedy służyła pewnym sprawom pozapoetyckim. Przeważnie więc zajmuje uwagę dosyć wąskiej grupy ludzi, którym jednak pomaga wydobywać i formułować istotne pytania. Ale poezja to też „język w języku”, jak powiedział kiedyś Valery. I to jest wielka przygoda poezji XX wieku: że stała się ona autonomicznym światem, w którym człowiek może poczuć się wolny i twórczy. Doświadczam tego, gdy czytam poezję z młodzieżą w szkołach i widzę, jak wielu spraw może ona dotknąć i jak ważna egzystencjalnie może być. Nawet jeśli jest zajęta sama sobą…

Czytając Twoje wiersze ma się wrażenie szczególnej powściągliwości i przewiewności tekstu, które pozwalają na wielowarstwową konkretyzację. Co znamienne, rzecz przedstawia się tak samo zarówno w formie, jak i w treści, a znaczenia przychodzą spomiędzy, mimochodem. Jak osiągasz taki efekt?

Wydaje mi się, że mój sposób postrzegania i przeżywania świata jest raczej punktowy. To się objawia w różnej formie: wolę miniatury niż wielkie płótna, opowiadania niż powieści, krótkie wiersze niż poematy. Można to traktować jako skazę, ale można też jako dar – umiejętność skupienia na fragmencie, detalu, który innym umyka. „Rozlewne” wiersze jest łatwiej pisać, bo część braków można nadrobić samą formą. A tu trzeba się ograniczyć do tego, co niezbędne. Na małej przestrzeni wyraźniej widać braki. A równocześnie jest się zmuszonym do większej pomysłowości. Lubię, kiedy w utworach, które pozornie wydają się oczywiste, przy każdej kolejnej lekturze odkrywam nowe sensy.

Bardzo lubię twój wiersz Dwa ruchy, głównie ze względu na wynikające z niego przeświadczenie, że niewiele w naturze od nas zależy, a jednak trwa. Z nami, czy bez nas. W tym przekonaniu nie ma żalu, są za to zgoda, pokora i pogoda. Czy jest to w ogóle twoje credo?

Jestem jeszcze dość młody, by na wiele rzeczy się nie godzić… Ale istotnie, bohater mojej poezji roztapia się w świecie i stapia ze światem. To nawet nie empatia, ale poczucie jedności głębszej niż to wynika z doświadczenia. Ale chyba nie umiem o tym dobrze opowiadać, bo to jest coś, co sam po czasie zacząłem dopiero w swoich tekstach odkrywać. Zawsze myślałem, że są to wiersze przede wszystkim o mojej wspólnocie z ludźmi: Wybór większości, Wiersze ludowe, Polskie znaki – sugerowały to same tytuły książek. Jednak ta solidarność jest głębsza. Dotyczy wszystkich istnień.

Wobec tego, co powiedziałeś, moje kolejne pytanie wydaje się być formalnością, jednak je zadam. Byłeś kiedyś poetą – buntownikiem?

Nigdy. Ja w zasadzie mam do pisania stosunek afirmatywny, podziwiam wszystkich, którzy piszą, a jeśli nie podziwiam, to przynajmniej szanuję. Dlatego trudno mi się zbuntować. Nawet wtedy, gdy mam do czynienia z poetami, którzy wydają mi się jakoś obcy, nawet odpychający, górę bierze ta zasadnicza postawa otwarcia na innych. Bo ta inność, obcość nigdy nie jest absolutna. I zawsze coś do mnie i o mnie ma do powiedzenia. Nie mam też poczucia, że ode mnie zaczyna się jakiś nurt albo ja jestem przypisany jakiemuś nurtowi – choć pewnie jestem. Mnie interesuje i cieszy to, że pozostaję uczestnikiem pewnej rozmowy. Bardzo wysoko cenię sobie pluralizm polskiej poezji. Uważam, że taki wielogłos to wielki przywilej.

To znaczy, że podmiot Twoich wierszy jest też konsekwentnie taki? Ile ma wobec tego z autora?

Tego ja oczywiście nie wiem. Dużo nad tym rozmyślałem, kiedy czytałem książkę Jacka Gutorowa Niepodległość głosu: czy ja mam swój głos, jak Tkaczyszyn-Dycki, Świetlicki, Sosnowski? Słyszę czasem, że wiersze Bonowicza są rozpoznawalne, ale w zasadzie po czym? Nie do końca to wiem. Moje wiersze łapią cudze głosy i wcielają się w nie, ogrywają pewne dostępne poetyki, czasem próbują je zdemontować od wewnątrz. To trochę jak w życiu – głos własny tworzy się dzięki echu innych głosów, które się słyszało. Nie było nigdy moim pragnieniem, żeby mieć własny głos ani wyrazistą pozycję w świecie literackim. O poetach-moich rówieśnikach – wychodzą już książki. A ja bym chciał zniknąć bez śladu. Co jest trochę paradoksalne, skoro publikuję, jeżdżę na spotkania, zgadzam się na rozmowy…

A jak z perspektywy czasu oceniasz swój debiut? Myślę o Wyborze większości, ale również o jego wznowieniu po Nagrodzie Literackiej Gdynia 2007.

Ja bardzo lubię ten debiut, i myślę, że jego zaletą było to, że pojawił się późno. W połowie lat 90. wysłałem wiersze na kilka konkursów, m.in. na konkurs “Nowego Nurtu”, pisma, które na powrót skupiło środowisko czytelników literatury, jak przedtem czynił to “Brulion”, i dzięki temu zdziałało wiele dobrego dla życia literackiego w Polsce. Dostałem wtedy od nich pierwszą nagrodę, a jury też było nie byle jakie: Piotr Sommer, Andrzej Sosnowski, Karol Maliszewski. To było niesamowite uczucie: poświęcono mi w “Nowym Nurcie” całą stronę i jeszcze dostałem propozycję stałej współpracy… Jak by tego było mało, równocześnie przyszła nagroda ze Stowarzyszenia Literackiego im. K. K. Baczyńskiego w Łodzi, gdzie zaproponowano mi wydanie książki. Był to moment, w którym musiałem się pozbierać, przekopać teczki, zapiski, wyrzucić to, co tylko w połowie udane, dać rzeczy naprawdę dobre. Dziś patrzę na tę publikację z dystansu i uważam, że jak na debiut jest bardzo dojrzała i wielostronna. Wtedy też po raz pierwszy doświadczyłem ogromnej sympatii ze strony środowiska literackiego. I tak zostało: ja w zasadzie nie mam wrogów. Choć są tacy, którzy krzywią się nieco na to, co robię. Ale wrogów nie mam. Ciągle mam otwarty kredyt.

Author

Related Articles

Back to Top