Pod prąd festiwalom, czyli co po Conradzie?

Czarna seria kryminały Możliwość komentowania Pod prąd festiwalom, czyli co po Conradzie? została wyłączona 35

Dużo u nas w Polsce Szwecji. Nie tylko na półkach z bestsellerowymi kryminałami, którymi zaczytujemy się pałaszując klopsiki przy stołach BJURSTA wśród przysłowiowych już regałów BILLY. Szwedzki design polubiliśmy tak bardzo, że w sklepach Ingvara Kamprada chętnie urządzamy zarówno niedzielne obiady, jak i wystawne wesela.

Ale sąsiedzi zza Bałtyku pojawiają się w naszej przestrzeni już nie tylko jako dostarczyciele funkcjonalnych i przystępnych mebli oraz powieści. Ostatni festiwal filmowy w Gdyni zaanonsował nam dwie polsko-szwedzkie produkcje, coraz więcej jest reportaży, także w prasie – wystarczy otworzyć chociażby ostatni Duży Format.

Szwecja przyjechała również, a jakże, w osobie Gunnara Ardeliusa, na tegoroczny Festiwal Conrada. Pisarza i przewodniczącego Szwedzkiego Związku Pisarzy i Tłumaczy przywiozła do Krakowa Katarzyna Tubylewicz, współautorka antologii „Szwecja czyta. Polska czyta”.

Czytając tę książkę ucieszyłam się przede wszystkim, że zsuwa ona trochę ten ogromny jak pół Polski głaz winy za niski poziom czytelnictwa z barków samych czytelników, pokazując jednocześnie luki i wady systemu, który jest za ten poziom odpowiedzialny i który go utrzymuje. Zarówno tradycje kulturowe, religia, jak i polityka naszego państwa, szczególnie po 1989 roku, zdecydowanie rozwojowi czytelnictwa przeszkadzały.

Ale poza tym, że punktuje błędy, książka Tubylewicz pełna jest dodających otuchy przykładów na to, jak w naszym kraju o książkę i czytelnika się walczy. Szczególnie na prowincji. Gmina po gminie, szkoła po szkole poddawane są pracy u podstaw. A symbolem tej pracy i ich pomnikiem stają się nowoczesne, przyjemne i przyjazne biblioteki. Tyle że poza bibliotekami potrzebujemy czegoś więcej.

Rozmowy Katarzyny Tubylewicz i Agaty Diduszko-Zyglewskiej czytałam akurat w tygodniu Conrada nie mogąc pojąć jak to możliwe, że tkwimy tu nad Wisłą w tak niewygodnym rozkroku. W rozkroku między karnawałowym czasem festiwali i codziennego literackiego… postu.

Codziennie jeżdżę do pracy pociągiem, przecinając Kraków wzdłuż i wszerz. W moim wagonie zawsze ktoś czyta. Nie tylko newsy z komórki. Współpasażerowie czytają na kindlach i z papieru, chowają nosy w egzemplarzach własnych i obłożonych ochronną folią książkach z bibliotek.

Wiem, osobiste doświadczenie nie jest dowodem na kłamstwo statystyk i w żaden sposób podważać ich nie może. Mój pociąg jest pewnie takim codziennym błędem statystycznym a mieszkańcy inteligenckiego przecież Krakowa i nie mniej inteligenckiej Wieliczki zamazują prawdziwy obraz pogrążającego się we wtórnym analfabetyzmie kraju. Jednak nawet jeśli jest to margines, to jego istnienie chciałabym tu delikatnie zaznaczyć.

Tłumy na targach książki. Poirytowana blokadami ulic i korkami spowodowanymi przez przemierzający miasto półmaraton, przebijam się wreszcie na Hutę do Hali Expo i mam wrażenie, że albo omyłkowo znalazłam się na mecie tego biegu, albo rozdają tu coś za darmo. Jasne, za to poczucie odpowiada kiepska infrastruktura miejsca, ale w środku panuje taki ścisk i tłum, że nie wytrzymuję zbyt długo. Obskoczywszy kilka oczywistych stoisk marzę o tym, by wydostać się na zewnątrz.

Marzyłam o tym również na festiwalowym spotkaniu z Olgą Tokarczuk, stojąc najpierw w niebotycznej kolejce, a potem dusząc w tłumie tych, którym wystarczało po prostu słyszeć pisarkę na żywo. Jakieś tajne komplety czy wieczór z radiem Wolna Europa? Poczułam, jakby dane mi było uszczknąć kawałek jakiegoś luksusu.

Obok mnie rozmowie Darka Foksa z Tokarczuk przysłuchiwała się polonistka pracująca na co dzień na uniwersytecie w Heidelbergu. Przed nami na oko 70-letnia babcia oderwana od szydełka. Z tyłu grupa studentów i matki z dziećmi. Festiwal pokazał, że Polska czyta. Bez względu na wiek i status społeczny. A przynajmniej jest literaturą zainteresowana. Targi utwierdziły mnie w tym przekonaniu.

I zastanawia mnie tylko, co dzieje się z uwagą, zaangażowaniem i czytelniczą motywacją wszystkich tych ludzi poza tym jednym świątecznym tygodniem października – czemu nikt nie próbuje jej przejąć?

Zaczął się listopad, niebawem święta, całkiem niezła okazja dla księgarzy, by ten pofestiwalowy ferwor trochę wykorzystać i na jego fali aż do Gwiazdki popłynąć. Zaglądam na strony i fanpage kilku księgarni krakowskich, często połączonych z własnymi wydawnictwami. W zakładkach poświęconych wydarzeniom, straszą pustki albo „aktualności” z lipca. Śladu po zapowiedziach spotkań, wieczorów autorskich, brak.

Księgarnie krakowskie (oprócz tych sieciowych) są czynne stosunkowo krótko, do 20-tej, ewentualnie 21. (dużo krócej niż np. szwedzkie czy amerykańskie, do których możemy zajrzeć codziennie do 22. czy 23., nie wspominając o bibliotekach czynnych do północy) i nie zabiegają zbyt mocno o lojalność swoich klientów, o rozczytanie lokalnej społeczności. Nie integrują, nie organizują wieczorów autorskich, slamów, open miców, wykładów, warsztatów pisania, warsztatów dla dzieci, głośnych czytań, lekcji literatury. Nie ma w Krakowie interesującej przestrzeni, w której można by o nowym (a i trochę starszym) tytule pogadać, na przykład z miejscowym aktorem albo krytykiem, który moderowałby taką dyskusję.

Dlaczego conradowskie lekcje czytania, w których udział brały również szkoły, nie mają swojego codziennego odpowiednika? Nie rozumiem miejscowych wydawców, którzy utyskując na coraz krótsze życie książki, nie czynią na co dzień nic – oprócz walki o ustawę o stałej cenie książki – by to życie podtrzymać, wydłużyć. Dlaczego poza kilkoma dniami targów do czytelników nie wychodzą?

Z lekką zazdrością podglądam to, co dzieje się w stołecznym Wrzeniu Świata – śniadania, czytania, wygodny work space. Wrzenie najwyraźniej dba, by ludzie kojarzyli księgarnię z fajnym miejscem. A ilekroć jestem w Lokatorze martwa cisza, w której słyszę swój oddech, zniechęca nawet do przełknięcia espresso.

Najnowsza książka Angeliki Kuźniak („Stryjeńska. Diabli nadali”), długo przed przewidzianą na grudzień premierą, zgromadziła wokół siebie na Facebooku kilka tysięcy nie mogących się jej doczekać osób. Nieznana dotychczas szerszej publiczności, zapomniana malarka, stała się nagle, między innymi dzięki przebranym przez Kuźniak bon motom, bohaterką internetów. Spotkanie z Kuźniak na festiwalu przyciągnęło setki osób.

A Kraków, poza świątecznym czasem targów i festiwali, jakoś obumiera. Obumiera ustawowo. Obumiera branżowo. Odnoszę wrażenie, że cała para miasta idzie w gwizdek promocji taniej, przaśnej turystyki a krakusy zapadły w jakiś smogowy sen, co sprawia, że to miasto, krzepnąc w statystycznym samozadowoleniu, zaczyna przypominać skansen.

I dzieje się to kosztem i ku zmartwieniu czytelników, którzy, choć liczni, zostają pozostawieni sami sobie. Bez wsparcia, bez dyskusji, bez własnego miejsca, w którym ktoś życzliwie podpowiedziałby im (pod prąd półce bestsellerów Empiku), że wyszło coś ciekawego również poza najnowszym szwedzkim kryminałem.

Author

Related Articles

Back to Top