Kto się bawi ciałem matki? Kilka słów o „Pieśni słonia”

Czarna seria kryminały Możliwość komentowania Kto się bawi ciałem matki? Kilka słów o „Pieśni słonia” została wyłączona 38

Nowa książka Michała Cichego „Pozwól rzece płynąć” to, najskromniej rzecz ujmując, collage zmysłowych doświadczeń Warszawy (ściślej: warszawskiej Ochoty), sampling codziennych głosów miasta i kronika nieuchronnie traconego czasu. Collage żywi się różnorodnością materiałów i tworzyw, drobiazgami, fragmentem. A ponieważ wybrał sobie autor fragment jako metodę zapisu oraz kompozycyjną zasadę tekstu, to tę książkę myśli się właśnie tak, jak została napisana – urywkowo, krok po kroku, sukcesywnie. Tak też chciałabym o jej lekturze opowiedzieć.

*

Pierwsza refleksja i zdziwienie, pierwsze podniesienie wzroku znad książki Michała Cichego następuje w momencie uświadomienia wielości doświadczeń i odkryć, które nie mają szans na to, by chwycić moją uwagę. W którymś z wywiadów Cichy mówi, że często mamy w sobie za mało pustki, by pogłębione doświadczanie świata było dla nas dostępne, możliwe. Ile przestrzeni w sobie zostawić, by zaobserwować, że śnieg chrzęści pod butami dopiero, gdy temperatura spadnie 8 stopni poniżej zera? „Pozwól rzece płynąć” to kronika wiedzy (u)traconej, bezprzedmiotowej. Wiedzy, która przestaje być komukolwiek potrzebna.

Na początku mam wrażenie, że chodzi o ocalenie, zapis. Zachowanie tego, co się wydarza, jak na fotografii. Ale Cichy niczego ocalać nie chce, wręcz przeciwnie, prezentuje zmienność, ruch, dzianie się jeden do jednego, bez żadnego spięcia i kompulsywności, słowem – pozwala rzece (słowom, zdarzeniom, życiu) płynąć. Naddatek, który dostajemy, to świadomość tego, co się zdarza – nic więcej. I AŻ tyle. Żadnej oceny, wniosku, puenty, krytyki.

*

Świadomość, która zauważa ruch, która ten ruch zdarzeń i myśli obserwuje. „Pozwól rzece płynąć” to dla mnie książka o świadomości jako takiej. I o ćwiczeniach uważności. Mogłabym postawić ją na półce obok „How to Train a Wild Elephant: And Other Adventures in Mindfulness” (gdybym miała, a chciałabym). Znamienne, że nietrwałość, płynność i pulsacja obecne są w każdej z przytaczanych przez Michała Cichego historii, anegdot, obserwacji. Zarówno tych dotyczących ludzi (losy sąsiadów oraz ich zwierząt i samochodów, obserwacje przechodniów), jak i przyrody (ciągła zmienność – temperatury, pogody, opady i topnienie śniegu, rozkwit roślin etc.).

*

Wspominam katalogi Georgesa Pereca, jego utrwalanie codzienności. W swoich książkach, jak pisał Michał Paweł Markowski, Perec chciał przede wszystkim utrwalić „to, co przepływa, gdy nic nie przepływa, poza czasem, ludźmi, samochodami i chmurami” (sic!). Ale jeszcze bardziej chciał wydać wojnę zapomnieniu.

W 1978 roku, wynotowuje Markowski w starym numerze „Tygodnika Powszechnego”, Perec opublikował osobliwą książkę, zatytułowaną „Je me souviens” („Pamiętam”), złożoną z ponad czterystu zdań o tej samej strukturze: „Pamiętam stare numery »Illustration«”, „Pamiętam czasy, gdy najmodniejsze były czarne koszule”, „Pamiętam, że kierowca wyścigowy Sommer miał przezwisko dzik Ardenów”, i tak dalej. Jej „tematem” były nie „wydarzenia” z pierwszych stron gazet, lecz „okruchy codzienności” z lat 1946-61: drugorzędni artyści i ich miłosne perypetie, zapomniane przedmioty użytkowe, nieistniejące już miejsca w Paryżu, stare filmy, gazety i książki, migawki z życia, „czy jeszcze coś wątlejszego, bez znaczenia, całkiem banalnego, w jakiś cudowny sposób wyrwanego ze swej błahości, odzyskanego na chwilę”. W „Postscriptum” pisał Perec tak: „Zapiski te nie są tak naprawdę wspomnieniami, a już zwłaszcza nie są to wspomnienia osobiste, lecz drobne okruchy codzienności, sprawy, których ludzie tego samego pokolenia byli w tym czy innym roku świadkami, wspólnie je przeżywali i dzielili, a które następnie znikły, popadły w zapomnienie”.

Zarówno Cichy, jak i Perec, „użyczają języka temu, co kryje się, milczące i niewyartykułowane, na każdym kroku codzienności”. Ale Cichy, w odróżnieniu od Pereca, niczego nie zachowuje, nie liczy, nie porządkuje. Pozbawiony jest tej szaleńczej i skazanej na niepowodzenie potrzeby klasyfikowania.

Perec sumował wypite butelki wina, zjedzone owoce, opisywał ulicę dom po domu, katalogował ruchy kierowców i samochody przejeżdżające przez skrzyżowanie, to, co widać z okna kawiarni, wszystko to, co znika niemal w momencie pojawienia się w polu widzenia lub to, co – jak przedmioty na biurku – trwa niezauważone, przygniecione ciężarem percepcyjnej rutyny.

„Użyczyć przedmiotom języka, odpamiętać to, co zapomniane, ocalić poprzez zapis to, co pod-zwyczajne – pisał Markowski – to zakorzenić się w świecie zadomowionym poprzez język. We wszystkich tych przypadkach pisaniem Pereca rządzi lęk przed pustką, ten sam lęk, który kazał mu drżeć przed pustą kartką papieru i zapisywać miejsca, w których spał”. Cichy, któremu ten lęk jest obcy, od zakorzenienia w języku ucieka:

Świat poza sobą nic nie znaczy. Niczego nie ma do ukrycia, niczemu nie służy i nie jest dowodem na nic. Donikąd nie odsyła i nie ma natury tekstu.

W rozmowie z Michałem Sowińskim dla „Tygodnika Powszechnego” Cichy opowiada:

Wydaje mi się, że jest możliwa droga bezjęzykowa, poznanie bezjęzykowe. Istnieją inne tradycje niż ta, która streszcza się w słynnym Janowym „Na początku było Słowo”. Kiedyś z moim kolegą Stanisławem Tekielim, sinologiem, przez kilka tygodni tłumaczyliśmy pierwsze wersy „Daodejing”. To jest najgęstsza książka, jaką miałem kiedykolwiek w rękach. Jakby Księgę Rodzaju napisał Heraklit z Efezu. Pierwsze wersy przetłumaczyliśmy tak: „Droga, która da się przejść, nie jest właściwą drogą. Słowo, które da się wypowiedzieć, nie jest właściwym słowem. Na początku nieba i ziemi nie było słowa. Słowo jest matką mnogości rzeczy”. Istnieje kongenialne tłumaczenie „Daodejing” autorstwa Ursuli K. Le Guin i ona trzeci wers przetłumaczyła: „Niebo i ziemia zaczynają się w nienazwanym”. Ale chcieliśmy wyraźnie pokazać opozycję ontologiczną między „Daodejing” a tym, co jest kamieniem węgielnym zachodniej cywilizacji. (…) Ale nie przejmuję się tym za bardzo. Przecież musiałem skorzystać ze słowa, by napisać, że słowo nie jest najważniejsze w życiu.

Przychodzi mi potem do głowy, że ta sytuacja, w której świat poza sobą nic nie znaczy, przeciwna jest sytuacji zakochanego, o której pisał Roland Barthes.

*

A potem docieram do fragmentu, w którym Cichy opisuje takie oto zdarzenie w autobusie:

Podjechało to 176, wsiadłem. Było tuż po trzeciej po południu, w środku pełno dzieciaków wracających ze szkoły. Obok dwie kumoszki ufarbowane na ostry kasztan rozmawiały o chorej koleżance. Z przodu ktoś postawił wiklinowy koszyk z pelargoniami. Koło mnie zwolniło się miejsce i zajął je ogolony na zero facet w ray-banach, może ze dwa, trzy lata ode mnie starszy. Wyjął z czarnego plecaka „Bycie i czas” Heideggera i otworzył na stronie 155. Miał założone błękitną tekturową metką od ubrania. „Konstytutywną dla bycia-w-świecie możliwością napotykania bytu z wnętrza świata jest »u-przestrzennianie« (Raum-geben), które nazwiemy także zasiedlaniem przestrzeni (Einräumen)“.
Na wschodnich peryferiach miasta z „Sein und Zeit”. Najpierw ogarnęła mnie fala wewnętrznego śmiechu, a potem pomyślałem o tym zasiedlaniu przestrzeni z wnętrza świata i dotarło do mnie, że ja przecież niczym innym właściwie się tutaj nie zajmuję.

I ten autobus zawiózł mnie do „Paterson”. Przypomniał niedawno oglądany film Jima Jarmuscha oraz poemat Williama Carlosa Williamsa o tym samym tytule. I to chyba uzasadnione skojarzenie – czyż Cichy nie jest trochę jak ten sympatyczny kierowca autobusu? 😉 A może bardziej jak jego idol – William Carlos?

No ideas but in things – napisał Williams – nie ma idei poza otaczającymi nas rzeczami. Cichy, w zgodzie z manifestem i praktyką Williamsa, włącza w obszar swojego widzenia nie tylko powracającą po zimie wiosnę, drzewa, chmury i kwiaty, ale również brzydotę oraz ubóstwo ludzi i miejsc (portrety bezdomnych zbieraczy złomu, drobnych złodziejaszków etc.). Niczym rasowy amerykański obiektywista prezentuje świat w sposób pozbawiony ocen, ale za to pełen empatii – każda historia pokazuje, jak silnie związany jest ze swoim otoczeniem! Jakikolwiek był zamiar Cichego, nobilituje te warszawskie zaśmiecone podwórka, bezpańskie psy i pijaczków, z którymi żyje w komitywie, właśnie poprzez swoją sztukę, przez zapis.

Piąta księga poematu „Paterson” napisana jest w hołdzie dla Toulouse Lautreca, malarza, który tworzył sztukę z doświadczenia pogardzanych i spychanych na margines aspektów rzeczywistości.

Okolica. Widnokrąg. Horyzont. Okręg. Cyrkuł. To, co mogę obejrzeć dookoła siebie. Powtarza się w języku ta kolistość, to okalanie. Człowiek jest warstwowy jak cebula i jego warstwy sięgają poza ciało, poza ubranie, mieszkanie, dom i ulicę. Gdzieś jednak jest granica poczucia, że się jest u siebie. U mnie przebiega kilkaset metrów od środka świata. Dalej są inne kręgi oswojenia. Gdzieś kończą się trasy miejskich autobusów, gdzieś kończy się strefa mojego języka, w jakimś miejscu krajobraz robi się naprawdę odmienny, inne rosną drzewa, inny jest kolor cegły, inny kolor skóry.

*

Drzewa. W opisach natury Michał Cichy jest zupełnie jak Francis Ponge, który w tomie „Po stronie rzeczy” zapisuje padający deszcz albo koniec jesieni. Gdy czytam u Ponge’a, że „roślina jest analizą w dzianiu się, dialektyką w przestrzeni”, to rozumiem, dlaczego staje się tak wdzięcznym przedmiotem obserwacji w „Pozwól rzece płynąć”.

Rośliny, pisał Ponge, „wierzą, że intonują różnorodny śpiew, że wychodzą z siebie, rozciągają się na całą naturę, biorą ją w uściski – tymczasem dochodzą znów tylko, w tysiącach egzemplarzy, do tej samej nuty, tego samego słowa, tego samego liścia”.

Nie wychodzi się z drzewa środkami drzewa, podsumowuje Ponge.

Droga, która da się przejść, nie jest właściwą drogą – mówi Cichy (cytat powyżej). Słowo, które da się wypowiedzieć, nie jest właściwym słowem. Na początku nieba i ziemi nie było słowa. Słowo jest matką mnogości rzeczy.

Nie wychodzi się z drzewa środkami drzewa.

Author

Related Articles

Back to Top