Nie widzę tu żadnego pogodnego obrazka. O ciemnym pokoju Mariusza Szczygła

Szwedzkie kryminały serial Możliwość komentowania Nie widzę tu żadnego pogodnego obrazka. O ciemnym pokoju Mariusza Szczygła została wyłączona 87

Mariusz Szczygieł wydał prawdy zebrane. Niektórych to trochę rozdrażniło (czyżby tych, którzy utyskiwali na niedawną „Księgę” Springera?), innych zachwyciło. Wśród krytyk, recenzji i notek prezentujących walory tomu czwartkowych felietonów, przewija się jak mantra wypowiedź autora o źródle inspiracji „Projektu: prawda”. Najczęściej podparta ładnym cytatem z tegoż źródła pochodzącym. Tak, odkrył Mariusz Szczygieł w „Portrecie z pamięci” Stanisława Stanucha to słynne zdanie, które poderwało go (z kanapy – dosłownie oraz bezczasu – w przenośni) do działania i zapoczątkowało serię tekstów w „Dużym Formacie”. Bo odtąd (czyt. po lekturze powieści Stanucha) wszystkich napotkanych ludzi (taksówkarzy, profesorów, redaktorów, chłopców w barze) pytał Mariusz Szczygieł o ich życiowe prawdy, a potem nam te prawdy (w miarę możliwości i rozsądku), poprzez krótkie portrety tychże ludzi, prezentował.

I tak, co ciekawe, skupiając się na Szczygle i jego felietonach, Stanuchowy „Portret z pamięci” wszystkie rzeczone krytyki, recenzje i notki omijają. Szerokim łukiem obojętności. Niektóre zdradzając przy tym mimochodem, z niepokojąco rozbrajającą szczerością, że ten bestseller z 1959 roku się do czytania już niestety nie nadaje (ach, te modernistyczne maniery narracyjne!).

A właśnie dla mnie w tym cały ambaras, że Szczygieł jednak książkę Stanucha w swoje felietony wrzucił. W całości. Choć mógł przecież poprzestać na jednym słynnym zdaniu-wytrychu w blurbie. Albo na entuzjastycznym opisie doświadczenia lektury „Portretu z pamięci”, który przecież i tak nam w pierwszej części książki serwuje. Tego entuzjazmu nikt jednak nie podziela. Nie znalazłam tekstu, który starałby się „Projekt…” Szczygła odczytać łącząc obie części książki i interpretując je poprzez siebie. A to przecież zupełnie tak, jakby patrzeć na obraz Filipa Černego (vide: okładka książki) i nie dostrzegać na nim tych czarnych, dzikich kłączy, które niepokojąco zagarniają przestrzeń jasnego wnętrza, odbierając mu spokój.

Każdy, kto odwiedzał mnie w Warszawie, trafiał na obraz Filipa Černego w gabinecie. Prawie każdy zauważał, że obraz pokoju dzieciństwa jest niemal odzwierciedleniem pokoju, w którym pracuję. Wyglądał jak jego dobry duch, w spokojnych, rozmytych popielach, szarościach i bielach.
Do czasu.
– Przecież w ten pokój wrastają kwiaty zła – stwierdziła znajoma, spoglądając na płótno nad kanapą. (…)
– Sielanka rozsadzana przez kłącza śmierci – sprecyzowała.
– Do tej pory tego nie zauważyłem. Jak to możliwe? – Byłem pod wrażeniem tego odkrycia.
– Od początku – podkreśliła – nie widzę tu żadnego pogodnego obrazka.

Znałam teksty Szczygła z cotygodniowej lektury „Dużego Formatu”. Ale dopiero zebranie ich w jeden tom, pozwalające na odczytanie ich na nowo w konkretnym porządku, zdradza powtarzające się przemilczenia, wyrwy, czarne dziury. Żeby pokazać to bardziej obrazowo – mam dwa skojarzenia.

Jedno wiąże się z „Niebieskim” Kieślowskiego. Za każdym razem gdy bohaterka filmu (Julie) przypomina sobie o zmarłym tragicznie mężu i córeczce, obraz staje się czarny. Na kilka sekund wszystko się zatrzymuje.

Drugie skojarzenie – „Światło obrazu”, książka, którą Roland Barthes napisał po śmierci matki. Książka o fotografii, ale jednocześnie o bólu, tęsknocie i tym jedynym zdjęciu zmarłej Henriette, które pozwoliło Barthesowi przywrócić na moment jej obecność, które pozwoliło ją odczuć, oddało mu ją samą. „Światło obrazu” to książka o zdjęciu, którego nigdy nie zobaczymy. To byłoby zbyt banalne. Zamiast niego autor pokazuje nam dziesiątki innych zdjęć, które mają oddać to, co czuje: chcę wypowiedzieć wnętrze, nie odsłaniając intymności, czytamy.

„Projekt: prawda” ma w sobie oba te doświadczenia i pomysły jednocześnie. Jest z jednej strony subtelnym zapisem codziennych „wygaszeń” rzeczywistości, jakich doświadcza Julie. A z drugiej – opowieścią o wielu obcych ludziach (ich portretach), za którymi stoi jeden człowiek, o którym tak naprawdę jest ta książka (ten, który odszedł). Jakby sposób uchwycenia przygodnie spotkanych osób w chwili niepowtarzalnej bliskości miał nas zbliżyć do tego, którego już nie ma. Bo nieobecność jest negatywem dla „Projektu” Szczygła, jego podszewką. Tak jak podszewką felietonów jest powieść Stanucha. Nieobecność, podważająca przecież wszystkie prawdy, paradoksalnie konstytuuje ich poszukiwania. A jednocześnie podkreśla ich chwilowość, doraźność, a może nawet – słabość.

Ale jest jeszcze coś: tytułowy chambre claire (oryginalny tytuł książki Barthesa, w tłumaczeniu dosłownie „jasny pokój”), nawiązuje przecież w formie gry słów do chambre noire – ciemni. Jako odmiana pamięci, czytamy w blurbie (!), wprowadza nas bowiem fotografia w czas i dramat egzystencji. Tę samą grę stosuje Szczygieł. „Portretem z pamięci”.

Książka Stanucha jest kwintesencją narracji z lat 60-tych. Trudna, gęsta proza nasycona modnym wówczas „stanem wypowiadania”, monologami wewnętrznymi, skrajnie subiektywna. Programowa wręcz „antypowieść”. Pozbawiona ciągów przyczynowo-skutkowych i zdarzeń. Klimatem oscyluje między „Mdłościami” Sartre’a a „Człowiekiem, który śpi” Pereca. Opisuje cierpienie, samotność, przypadkowość i kruchość miłości, gorycz rozczarowania i powolny proces unicestwiania nas przez życie, któremu musimy się przeciwstawiać. Paradoks tkwi w tym, że poza samym gestem sprzeciwu nie mamy nic więcej, wszystko inne jest pozbawionym znaczenia pozorem. Jesteśmy (dla siebie) tylko etapami, skomentuje Szczygieł.

Najważniejszym nawykiem (…), jaki trzeba zdobyć w ciągu życia, jest pogodzenie się ze zmiennością wszystkiego. W życiu tylko zmienność się liczy, ma sens. Nic nie jest nam dane na dłużej, wciąż się dźwigamy i upadamy, wciąż się witamy i żegnamy, i jeżeli tego wszystkiego nie można przy sobie zatrzymać, należy zdobyć przynajmniej umiejętność niebuntowania się przeciw nietrwałości, zmienności. (…) Życie pragnie nas unicestwić, ale my oddajemy mu najcięższy cios – istniejąc. Mimo wszystko istniejąc. Dokąd starcza nam sił i cierpliwości do tej ustawicznej szamotaniny – dotąd zwyciężamy.

Barthes zarówno fotografowanie, jak i pisanie definiował jako manipulację nieobecnością. Gdy kochasz, tkwisz wśród obrazów, gdy piszesz – innego już nie ma. To jest też jedna z prawd, którą ofiarowuje nam swoją książką Szczygieł.

Bardziej obrazowo? W filmie „Kobieta i mężczyzna” Claude’a Leloucha (pochodzącego z tych samych czasów, co powieść Stanucha) jest taki moment, w którym oczyma bohaterów patrzymy na starszego pana spacerującego po plaży z psem. „Gdybym miał uratować z pożaru obraz Rembrandta albo kota, uratowałbym kota, powiedział Giacometti” – mówi nagle mężczyzna. „Dlaczego o tym teraz pomyślałeś?” – pyta kobieta… Huk okrętowych syren i ryk silników wyścigowych aut zastępuje nagle muzyka Francisa Lai. Po raz kolejny zaczynamy na nowo. Życie toczy się dalej, śpiewają Pierre Barouh i Nicole Croisille.

Author

Related Articles

Back to Top