Kto się bawi ciałem matki? Kilka słów o „Pieśni słonia”

Szwedzkie kryminały serial Możliwość komentowania Kto się bawi ciałem matki? Kilka słów o „Pieśni słonia” została wyłączona 62

Znudzona i trochę rozczarowana tym, co można wyczytać w sieci o nowym filmie Charlesa Binamé, wertuję sobie podniszczony i mocno czerstwy już tom „Gry w klasy” Julio Cortázara. I w okolicach 65. rozdziału przypominam sobie postać Osipa Gregoroviusa z jego mobilnym, zależnym od okoliczności oraz pitego właśnie trunku (whisky, koniak, dżin), życiorysem. Gregorovius słynie z tego, że po pijanemu posiada trzy rozwiązłe matki, a najciekawsze z ich ulotnych wcieleń wyłania (hytry huncwot!) Côtes du Rhône lub Bourgogne Aligoté.

Pierwsza z matek jest zwykle bośniacką lesbijką (whisky, koniak), druga – angielską kurwą na Malcie (dżin), a o trzeciej można powiedzieć właściwie wszystko. W zależności od nastroju Osipa umiera ona na tyfus, żyje ślepa w Huerta, romansuje z szoferem cara albo objeżdża Stany z trupą wodewilową.

Wiadomo, Gregorovius to gaduła i flirciarz (To światło jest jak pani, w ciągłych przypływach i odpływach, w ciągłym ruchu), próbuje zabawić Magę opowieściami o dzieciństwie, by wreszcie, pośród którejś z gęstych od papierosowego dymu i Dizzy’ego Gillespiego nocy, zwabić ją, odbić Oliveirze, uwieść.

A kto jest największym uwodzicielem jeśli nie ten, kogo najtrudniej zidentyfikować, komu najtrudniej przypisać tożsamość, kto mnoży poziomy zapośredniczenia? – Michał Paweł Markowski „Występek. Eseje o pisaniu i czytaniu”

I tak wertując (a jednocześnie podglądając Markowskiego, który leży niedaleko) kombinuję sobie, że Gregorovius symbolizuje u Cortázara literaturę. Literaturę jako sytuację, która znosi granice między tu i tam, między znanym i nieznanym, między tożsamością a różnicą, między wiernością a niewiernością. Literaturę, która jest nieustannym sprowadzaniem na manowce, która nas uwodzi. Gregorovius jest duchem opowieści, dziełem otwartym, polifonicznym, aleatorycznym. Ma równie niejasne początki co „Król Obojga Sycylii” Kuśniewicza. Ma „trójpoczątek”. I tymi pełnymi sprzeczności deklaracjami o pochodzeniu i lekceważeniem chronologii z jednej strony łamie linearną strukturę klasycznej narracji, a z drugiej – odwołuje się do tego, co stanowi literackie rudymenta. Bo opowiadać to przecież ciągle szukać swych korzeni.

Podążając w rozmowie jedynie za porządkiem swoich odczuć wywołanych alkoholowym upojeniem, Gregorovius powstaje wciąż na nowo, a każda z jego wersji wydaje się z jakiegoś punktu widzenia, dla kogoś z Klubu Węża, istotna. Osip jest powieścią w trakcie pisania, surfikcją – odbierając sobie wiarygodność, obnaża przed czytelnikiem mechanizmy budowania postaci i narracji. Ujawnia ich zwodniczy charakter, umowność, fikcję.

Dr Green nigdzie się nie spieszy

I tak sobie zerkam do tej ciężkostrawnej już dzisiaj książki nie przez przypadek, ale dlatego, że Michael z obejrzanej kilka dni temu „Pieśni słonia” jest dla mnie właśnie kolejnym wcieleniem Gregoroviusa.

Lata 60-te, szpital psychiatryczny, pragmatyczne babki – gdyby Osip pojechał za Oliveirą do Buenos Aires, zostałby zapewne synem słynnej sopranistki i matkobójcą. Zaprzyjaźnił z siostrą Peterson i próbował uwieść swojego lekarza. A gdyby tylko nadarzyła się ku temu okazja – także innych, którzy mieliby powód, by wysłuchać jego historii.

Michael (jak już zapewne wiecie z samego filmu bądź licznych prób jego streszczeń, których pełno w sieci) jest w nowym filmie Charlesa Binamé tym, który ma wiedzieć najwięcej, który ma pomóc rozwikłać bożonarodzeniową zagadkę nagłego zniknięcia doktora Lawrenca. Lecz cała ta intryga, która z początku wydaje się stanowić istotę filmu, po chwili zaczyna się rozłazić na naszych (no na moich się rozlazła!) oczach jak kostium na pierwszej przymiarce. Szwy stają się widoczne, a zresztą – nikt nie miał zamiaru ich ukrywać. Binamé puszcza do widzów oczko, bawi się nami w taki sam sposób, w jaki Michael pogrywa z Greenem.

Będę więc mówił o „sobie”

Pacjent i lekarz zawiązują kontrakt. Na prośbę Michaela dr Green nie zapoznaje się z historią jego choroby. Jest całkowicie wolny od uprzedzeń i ocen, niewinny wobec tego, z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Pozostaje po stronie „zapomnienia”, by móc dokonać anamnezy, otworzyć się na wszelkie symptomy, kody, znaki.

Pierwszą rozmowę z chorym, zbieranie wiadomości o chorobie, wywiad lekarski nazywają medycy anamnezą. Tak nawiązują do Platona. Zanim lekarz zacznie „postrzegać” – zanim przystąpi do opukiwania, osłuchiwania, słowem do tych wszystkich czynności, które nazywamy badaniem przedmiotowym – słucha opowieści o przeszłości. Umiejętnym słowem pomaga wydobyć na jaw wiedzę, która jest historią, przypomnieniem. Musi być przy tym ciekaw tej historii, tak aby chory czuł, że ktoś, może po raz pierwszy, interesuje się naprawdę jego biedą. – Andrzej Szczeklik „Katharsis. O uzdrowicielskiej roli nauki i sztuki”

Michael, obiecując rozwiązanie zagadki (a więc pewien rodzaj rozkoszy, vide: Barthes i „Przyjemność tekstu”) rozpoczyna swą grę i zastawia pułapki (schowek za drzwiami, szuflada, kawałek listu – zawsze tylko fragment), subtelnie stopniując napięcie. Pertraktuje z Greenem, kusi nagością i perwersją. Zamyka ich oboje szczelnie w szkatułce opowieści, pilnując, by nikt im nie przeszkodził. Nie bez powodu upewnia się raz po raz o uwadze i zaangażowaniu swojego słuchacza, uświadamiając nam jego całkowite uwiedzenie (doktor – jak sam przyznaje – już nigdzie się nie spieszy, dał się wyprowadzić w pole, odciągnąć od domu).

Angielskie uwodzić ‚seduce’ pochodzi od starego rzymskiego słowa ‚seducere’, które znaczy odciągać na bok, odwodzić, przyciągać do siebie z dala od świata, oddzielać od domu, wyprowadzać w pole, z dala od własnego miejsca i innych ludzi. – Pascal Quignard (znalezione u Markowskiego)

Tak oto tekst (Michael) znalazł swojego czytelnika-wspólnika (dr Green). Uwiódł go tajemnicą i, dając obietnicę jej rozwiązania, pozwolił na podjęcie poszukiwań.

 

Ale… Zaraz, zaraz… Pamiętacie tę piosenkę, którą matka zaśpiewała Michaelowi, dając mu w prezencie pluszowego słonia? I co…? Też daliście się zrobić w trąbę (trompe… trompé… trompe-l’oeil…)?

Matka śpiewa wysoko

(O) czym więc jest ta historia, która od pierwszych scen filmu powraca we wspomnieniach Michaela, rysując – jak mogłoby by się zdawać – ledwie ornament dla całej intrygi? Rzewnym wspomnieniem utraconego, samotnego dzieciństwa u boku nieobecnych rodziców? Wydumanym, pustym zabiegiem formalnym? Miałką rozgrywką psychologiczną? Historią kryminalną? Polem do popisu umiejętności aktorskich Xaviera? Aaa, taaak, wiem, ktoś w końcu pozwolił Dolanowi ukatrupić na ekranie swoją matkę. That’s the point!

Heeej, a może pamiętacie jeszcze coś z Barthesa?

Oglądając „Pieśń słonia” dążymy, śladem Greena, do rozpoznania siebie samych jako widzów wedle tej właśnie Barthesowskiej dychotomii. Już pierwszy wybór doktora (rezygnacja z lektury karty pacjenta) ustawia go po stronie Głosu, Matki (i w opozycji do całej reszty personelu), wyrzuca go poza system i porządek, do którego należał. Wyciąga nie tylko z domu, ale również spoza prawa, któremu do tej pory podlegał (rezygnuje z pracy).

Dla mnie ten film to kompromitacja intrygi, ładu, porządku, linearnej fabuły (za którą ten film jest  przez tak wielu krytykowany, sic!) na rzecz lektury poszukującej „figur wypowiadania”, tego co jednostkowe, tego, co daje szansę na odpoznanie (anamnezę). Michael (to, co wypowiadane) szuka przecież (idąc dalej kluczem Barthesa) Przyjaźni, Przymierza z innym człowiekiem, odsłania swoje Pragnienia, oddaje się Głosowi.

Opowiadać – to przecież ciągle szukać swych korzeni. Każdy tekst i każde odsłonięcie prawdy jest ukazywaniem Ojca (nieobecnego, ukrytego, zhipostazowanego)… – Tak, to też Barthes

Toby Green (imię ma doktor, nota bene, powiązane z historią Tristrama Shandy) jest jednocześnie opowiadającym (zdaje w miarę uporządkowaną relację z przebiegu swojego postępowania) i bohaterem historii, ale również poniekąd jej twórcą. Opowiada i odtwarza doświadczenie Michaela, pozwalając również nam zobaczyć / przeżyć / przeczytać / przepisać je na swój unikalny sposób.

Green w chwili śmierci Michaela doświadcza katharsis (nietrudno zauważyć, że próba  wyratowania pacjenta z wstrząsu anafilaktycznego odtwarza scenę śmierci zwierzęcia zastrzelonego przez ojca Michaela, jak i śmierć dziecka, którą przeżyli Green z siostrą Peterson). Z ironii i groteski, błazeństwa wkraczamy nagle w obszar lęku i trwogi. Spotkanie z Michaelem, a właściwie jego finał, wstrząsa Greenem i w efekcie odblokowuje go, oczyszcza a w dłuższej perspektywie – uzdrawia relacje z byłą partnerką. Lekarz odzyskuje dostęp do swoich emocji, odpomina je.

I nagle przychodzi mi do głowy, że sytuacja lekarz-pacjent odwraca się w tym finale o 180 stopni. Tym, kto potrzebował rozmowy / historii / współpracy okazuje się właśnie sam dr Green. Historia (Michael) kończy się, gdy lekarz przestaje jej potrzebować. Być może Michael, jak przywołany na początku Osip Gregorovius z „Gry w klasy”, dał Greenowi dokładnie to, czego potrzebował? Być może Lawrence usłyszał w swoim gabinecie zupełnie inną historię? Być może każda z nich była zmyśleniem, jak daje nam do zrozumienia sam dr Lawrence w jednej z ostatnich scen, gdy tłumaczy sens śpiewanej przez swojego pacjenta piosenki (trompe vs trompé)? A może każda z tych historii jest po prostu unikalną lekturą, interpretacją, odczytaniem „dla siebie”. A teczka Michaela była po prostu pusta.

Taki odbiór „Pieśni słonia” odsyła do kolejnych tekstów a sam film pełni rolę opowieści, która odkorkowuje kolejne opowieści w sposób nieuporządkowany, aleatoryczny, zamykając nas w hermeneutycznej pułapce interpretacji. Tak jak „Gra…” zamykała nas między rozdziałem 58 a 131, każąc w nieskończoność krążyć między nimi w nigdy nie ukończonej lekturze.

 

A tak swoją drogą, abstrahując już od filmu Binamé, a skupiając na fascynacjach samego Dolana, czy ktoś próbował interpretować jego filmy powołując się na to, co Marcelin Pleynet pisał o Lautreamoncie i Mattisie, a co w jednej ze swoich książek przywołuje Barthes:

Żaden przedmiot nie pozostaje w trwałym związku z przyjemnością… Tymczasem dla pisarza taki przedmiot istnieje: nie jest nim mowa, jest nim system językowy, „język macierzysty”. Pisarz to ktoś, kto bawi się ciałem matki: gloryfikuje je i upiększa, albo ćwiartuje i doprowadza na skraj tego, co można w nim z ciała rozpoznać; gdy zacznę wreszcie rozkoszować się defiguracją systemu językowego, opinia publiczna będzie głośno protestowała, bo nie życzy sobie, by „deformowano naturę”.

Bo czym jest w końcu ten ograny do bólu tekst, banalny wytrych, po który wszyscy sięgają, próbując coś powiedzieć o tym genialnym Kanadyjczyku? Co się dzieje z ciałem matki?

Author

Related Articles

Back to Top