Foucault, Derrida, Kristeva… Whateva! Jak się pokłócić o literaturę

Szwedzkie kryminały serial Możliwość komentowania Foucault, Derrida, Kristeva… Whateva! Jak się pokłócić o literaturę została wyłączona 39

„Trzeba czytać i być choć trochę drapieżnym. Trzeba zacierać granice między dyskursami i je łączyć w ten sposób, że z jednego coś ukradniemy, a do drugiego coś wniesiemy. Tak to powinno wyglądać. Taka jest humanistyka – otwarta, płynna. Krytyk powinien być kimś w rodzaju podróżnika: ciągle uczyć się nowych języków, podpatrywać, małpować gesty. Trudno o ciekawsze zagadnienie i o ciekawszych bohaterów” – wyznawał Przemysławowi Guldzie Filip Szałasek w trójmiejskim wydaniu „Gazety Wyborczej” na początku wakacji. Opublikowane ostatnio w „Dwutygodniku” prowokacyjne wezwanie do kłótni o literaturę Macieja Jakubowiaka znakomicie z tym żarliwym przesłaniem współbrzmi.

Jakubowiaka dziwi i zasmuca brak wyrazistej literackiej krytyki, polemiki z prawdziwego zdarzenia. Kilka miesięcy temu na łamach „Fragile” podobnym zmartwieniem dzielili się Andżelika Kaczorowska i, wspomniany już, bardzo aktywny w tej materii, Filip Szałasek, ubolewając wespół nad marną kondycją polskiej krytyki muzycznej w internecie. Mniej więcej w tym samym czasie Marcin Adamczak, Paweł Brzeżek, Daria Skok, Marta Smolińska i Ewa Wójtowicz diagnozowali dla Magazynu O.pl pokrewne problemy w obrębie swoich dziedzin, m.in. filmu czy sztuk wizualnych. Jakże trafne w tym kontekście wydało mi się spostrzeżenie Szałaska, gdy narzeka, słusznie zresztą, że „nikt z nas ze sobą nie polemizuje, rzadko się nawzajem cytujemy. Jesteśmy pozamykani w gettach i nie widzimy świata poza nimi. Gros autorów przywykło do tej sytuacji i nie próbuje jej zmienić. Tak się przyjęło”. Znamienne, że nawet teksty nawołujące do zmiany tej sytuacji ze sobą, przynajmniej expressis verbis, w żaden sposób nie korespondują.

Moje próby pisania zrodziły się z niezgody zarówno na powszechną afirmatywność, jak i wtórność naszej krytyki, nie tylko literackiej zresztą. Wiele z zamieszczonych na Miszongu tekstów z tego uczucia wszechogarniającej monotonii wzięło swój początek.

Kilka pierwszych z brzegu przykładów. „Pieśń słonia” Charlesa Biname to film, który przeszedł praktycznie bez echa, prześlizgnął się przez szpalty tygodników opinii, zbierając pochwały za aktorstwo Xaviera Dolana, rzekomo ratujące ten konwencjonalny, acz nudnawy dramat, który „do niczego nie prowadzi”. Tymczasem, co zabawne, to jest właśnie film dotykający problemu interpretacji i krytyki dzieła, jego wieloaspektowości. Poświęcony temu charakterystycznemu poczuciu (znanemu m.in. z tekstów Pascala Quignarda) uwiedzenia, które niestety krytykom jest najczęściej obce.

Za kolejny przykład posłużyć może ostatnia książka Michała Cichego. Tekst co prawda chwalony, ale  sztampowo i niezwykle sztywno, w dodatku za coś, czego autor nie napisał: „spacerownik po Warszawie”. Powiedziałabym, że „Zawsze jest dzisiaj” aspiruje do bycia przewodnikiem po Warszawie równie zaciekle jak „Obrazy Włoch” Pawła Muratowa do tego, by wozić ich śladem turystów po słonecznej Italii.

Wiele tekstów stwarza okazje do ukazania ich czytelnikom w szerszej historycznoliterackiej perspektywie, dającej jednocześnie asumpt i uzasadnienie do oceny. Żaden z nich nie powstaje w kulturowej próżni, ma swoje Barthesowskie studium, którego wielu krytyków zdaje się nie dostrzegać. Czy jest to podyktowane wymogami rynku czy prawidłami sztuki, komparatystyczne zabawy pozostają domeną akademickich dysput i niszowych blogów. Jak się okazuje, nie jest to tylko problem krytyki literackiej. Nęka on również, jak wspomniałam, krytykę muzyczną. Choć, odwołując się znowu do postulatów Jakubowiaka, mam wrażenie, ze częściej czytam rzeczywiście krytyczne recenzje płyt czy spektakli teatralnych niż książek. Przykładem niech będzie ostatnia płyta Marii Peszek „Karabin”, która jednak krytykę odrobinę (ale nadal grzecznie) poróżniła. Osobiście najbliżej mi właśnie do tego, co napisał o niej ostatecznie w „Newsweeku” Piotr Bratkowski. Choć już w wypowiedziach Agnieszki Szydłowskiej w Trójce dało się usłyszeć te same wątpliwości, które nękały Justynę Sobolewska piszącą o Wojciechu Engelkingu, o czym również wspomina w swoim tekście Jakubowiak (w skrócie: „słuchałam i długo byłam na nie, ale chciałam się usilnie przekonać, że jednak – tak.”).

Engelking zebrał jednak swego czasu – słusznie zresztą – sporo nieprzychylnych not, w odróżnieniu od Marcina Kołodziejczyka, którego powszechna afirmacja wtórnej, miałkiej i pretensjonalnej „Dysforii”, przy całym szacunku do codziennej reporterskiej pracy autora „Polityki”, po prostu wbiła mnie w fotel. Omawiając długo i ciepło warsztat Kołodziejczyka, krytycy (począwszy od Michała Nogasia, a skończywszy na Łukaszu Najderze) zdali się nie pamiętać, jak długo nasza literatura po „Wojnie polsko-ruskiej” jechała masłem i jak bardzo wszystkich ten nadmiar tłustych fraz zdążył już zemdlić. Sposób, w jaki Kołodziejczyk napisał swoją książkę, tradycją sięgający choćby i prozy Białoszewskiego, czy (wedle gustu) zupełnie już zapomnianego „Trenta Tre” Ryszarda Schuberta niespodziewanie (może tylko dla mnie), obwieszczono reporterską rewelacją roku. A przecież „Dysforia” to nic innego jak odgrzana „proza magnetofonowa” właśnie.

W gruncie rzeczy można wziąć starą recenzję Stanisława Piskora, który widział w „Trenta Tre” doskonałą mieszaninę „różnych okaleczonych form językowych: żargonu podmiejskiego, gwary, karykaturalnych zlepów języka biurowego i mass-mediów” i zbudować z niej całkiem trafną opowieść o „Dysforii”. Albo polemicznie zaatakować ciętym językiem Bohdana Czeszko, wytykając, jak „stronicami całymi leje się ten bełkot. Całymi stronicami ciurkają dialogi nic nie niosące, takie więcej życiowe, czyli takie jak w życiu, kiedy to kilku idiotów nie ma sobie nic do zakomunikowania, ale ględzi, ględzi, ględzi, ględzi”. I proszę, kłótnia gotowa!

Analogiczna sytuacja dotyka właśnie „Fatum i furii” Lauren Groff, przy recenzowaniu której nikt nie zająknął się nawet nie tyle o „Kwartecie aleksandryjskim” Lawrenca Durella (poza Krzysztofem Cieślikiem, który podobieństwo obu utworów streszcza jednym zdaniem), czy „Wściekłości i wrzasku” Williama Faulknera, co choćby o popularnym amerykańskim serialu „The Affair”. Ważne, że książka przypadła do gustu Barackowi Obamie. Krytycy, ogólnie przyjaźnie nastawieniu do utworu, pozostawili nas z poczuciem, że Groff, rozbijając powieść na dwa głosy, niespodziewanie poszerzyła narracyjne spectrum możliwości. Niczego więcej z przeczytanych recenzji, oprócz tego, że Groff wprowadziła do swojej powieści dwóch narratorów, właściwie się nie dowiedziałam. A! Zapomniałabym – znam fabułę powieści. „Fatum i furia” także podzieliła los wytkniętego przez Jakubowiaka schematu – „pół arcydzieła, pół niewypału”, napisał o niej Juliusz Kurkiewicz na łamach „Książek”.

Inna sytuacja stała się natomiast udziałem wydanej właśnie przez Krytykę Polityczną „Danke” Dominiki Dymińskiej. Jakkolwiek pozycja ta mogłaby budzić podziw nad warsztatem równy temu, jakie rozbudził autor „Dysforii”, Dymińska została uznana jednak za autentyczny i bezkompromisowy głos swojego zaćpanego warszawskiego towarzystwa oraz orędowniczka brutalnie traktowanych kobiet.

Chyba tylko Anna Kałuża w „Dwutygodniku” próbowała pokazać „Danke” w jakimkolwiek literackim kontekście. I o ile może się to wydawać dziwne nawet samej autorce, o czym mówiła na niedawnym spotkaniu w krakowskiej Bombie, jej utwór koresponduje z innymi tekstami, nawet tak czasowo i geograficznie odległymi jak opowiadania Donalda Bartheleme. Szkoda, że krytyka wolała pozostać na poziomie tanich sensacji i społecznych analiz.

Dymińska jest też o tyle dobrym przykładem, że w odróżnieniu od innych, była i chwalona, i krytykowana. Zebrała też kilka opinii skrajnie negatywnych. Nazwana przez Krzysztofa Sztafę w „Kulturze Liberalnej” doskonałą figurą ogólniejszej niemoty (zaraz obok Engelkinga, he he), autorka postanowiła tłumaczyć ciętość krytyka osobistymi zaszłościami i zazdrością o talent. Nota bene zabawnie w kontekście krytyki tej „ogólniejszej niemoty” pokolenia brzmi notka autora recenzji, który „jeszcze studiuje, ale już bez przekonania”.

Kiedy ostatnio rozmawiałeś o jakiejś recenzji czy blogu? – Pyta Guldę we wspomnianym już wywiadzie Filip Szałasek. Czyta się je albo nie. Bez różnicy. Nie budzą emocji. Na Screenagers pojawił się ostatnio artykuł o nowej płycie Alameda 5. Tak go zapowiadają na fan page’u: „Projekt Alameda Trio powraca nie tylko w poszerzonym składzie, ale też w większej dawce, bo Duch Tornada to aż 2 CD wypełnione po brzegi muzyką”. Co na to powiesz? No, są dwa kompakty. I co? Każdy to może sprawdzić. Po co ci krytyk? To tylko zapowiedź, wiadomo, ale recenzja praktycznie jej nie rozwija. W tym samym czasie Screenagers publikują tekst o Gangu Albanii, z którego nie wynika wiele ponad to, że ktoś taki jak Popek rzeczywiście istnieje. To jest porażka. Można też zapomnieć o recenzjach polemicznych. Nasi krytycy piszą, jakby byli sami na świecie. Zanim siądą do pisania, nie czytają opinii innych, nie cytują się nawzajem. I potem masz dziesięć takich samych recenzji z jednej płyty.

Nie jestem pewna, czy bliźniaczość recenzji jest wynikiem tego, że krytycy nie czytają opinii innych, nim zasiądą do pisania, czy właśnie siadają do pisania z gotową już tezą wyciągniętą z tekstów kolegów po fachu.

Jak to wygląda zazwyczaj, świetnie obrazuje jedna ze scen w „Birdmanie” – porównuje celnie Andżelika Kaczorowska. Główny bohater, dawny aktor z blockbusterów o superbohaterach, który stawia wszystko na jedną kartę i debiutuje jako reżyser na Broadwayu, w pijackim szale wyrywa znanej krytyczce teatralnej szkic recenzji i wypunktowuje mankamenty tekstu. Zwraca jej uwagę na to, że jest leniwa i nie chce się jej dotrzeć do sedna sztuki, zbywa czytelnika swoimi opiniami i porównaniami. Jak mówi, pisanie „nic jej nie kosztuje, nic nie ryzykuje”, bo nie angażuje się emocjonalnie w przeżywanie dzieła, skupia się tylko na tym, by użyć całej armii chwytów retorycznych. Takie pisanie jest efektowne, ale po lekturze tekst nadaje się do kosza. Zamiast uwrażliwić czytelnika na pewne aspekty dzieła, pomaga mu przejść nad nim do porządku dziennego.

Jeszcze jedna kwestia. Jakubowiak pisze, że polemika nie opłaca się kapitałowi. W lipcu, wspomniany już Paweł Brzeżek w portalu o.pl zwracał uwagę, że to nic nowego. Krytyka od samego początku była przecież uwikłana w trwający do dzisiaj romans z polityką i biznesem. „Jak bowiem nauczył nas Michel Foucault, pisze Brzeżek, nie ma możliwości prowadzenia dyskursu bez wchodzenia w politykę i relację z władzą (także władzą pieniądza).” Tylko że, i to próbuję powiedzieć tutaj za Szałaskiem, krytyka „nie jest po to, żeby informować o nowościach”. Tak! Oprócz kłótni o literaturę, żywego i zaciekłego sporu dla sportu, domagam się też podstawowej edukacji czytelników.

Nasza krytyka powinna przejść zawartą w „Świetle obrazu” Rolanda Barthesa szkołę i najpierw przypomnieć sobie, że każdy utwór ma swoje studium, a następnie przestać się wstydzić, że może, chociaż nie musi, nieść sobą dla nas również jakieś punctum. Bo przecież, jak pięknie wykłada to Dariusz Czaja (znów krytyk muzyczny) w rozmowie z Dorotą Gacek w „Dwójce”, to głównie o to chodzi w obcowaniu ze sztuką. Tylko że odkrycie punctum wymaga zgody na pewnego rodzaju uwiedzenie. Zarówno krytyk, jak i czytelnik pożądają przecież emocji, jak pisze Szałasek, pożądają prawdy. Na razie szukają jej jednak w recenzjach z lubimyczytac.pl, gdzie, jeśli już ktoś tego próbuje, to „bez przygotowania, na dziko, w myśl stereotypu, że krytyka impresywna wymaga tylko pisania z serca. Ten przesąd oddaje pisaniu (…) niedźwiedzią przysługę od czasów Młodej Polski.”

Marzy mi się nowa krytyka – fantazjuje Szałasek i nie mam lepszego zakończenia dla tego tekstu, więc oddaję mu głos – Warto by zacząć od przeformułowania pewnych pojęć. Weźmy (…) „erudycję”. Zgadzam się, że „amator ma pielęgnować wizerunek erudyty”, ale musimy to doprecyzować, bo postać amatora ma długą historię i to właśnie z niej wynika ów etos. Dziś pojmuje się erudycję przeważnie jako „osłuchanie”, namechecking. To skorumpowana wizja tego terminu. Niegdysiejszy amator, siedemnastowieczny honnette homme, to ekspert zgłębiający wybraną dziedzinę wiedzy z wręcz erotycznym zacięciem. Znawstwo przychodzi mu naturalnie, bo jest zachłanny: ciągle szpera, interesuje się, tropi analogie w sprzecznych zjawiskach. To źródło charyzmy, ale i kłopotów, bo amator czasami bredzi, głód wiedzy równa się głodowi ekspresji. Amator daje szansę dygresjom, ma czelność liczyć na to, że chwilowe odejście od meritum pomoże je osiągnąć. Czasami dygresją jest życie amatora, on musi, pisząc, wyznawać, bo jest honnette, czyli – po francusku – uczciwy.

Świetnym filmem obrazującym tę przemianę oraz erotyzację dyskursu, o którą upomina się Szałasek, jest zresztą nakręcona pod koniec lat 90-tych „Sztuka wysublimowanej fotografii” (ang. „High Art”) Lisy Cholodenko, z której zaczerpnęłam tytuł tego tekstu. Ale o tym już następnym razem [tutaj] 😉

Author

Related Articles

Back to Top