„Disko” czyli efekt stroboskopowy. O debiutanckiej powieści Anny Dziewit-Meller

Czarna seria kryminały Możliwość komentowania „Disko” czyli efekt stroboskopowy. O debiutanckiej powieści Anny Dziewit-Meller została wyłączona 32

Uciekam na moment od głośnych literackich nowości i Krakowa. W krótkim wypadzie do Katowic towarzyszy mi debiutancka powieść „Disko” Anny Dziewit-Meller, nominowana w 2013 roku do Nagrody Literackiej Gryfia (obok „Bach for my baby” Justyny Bargielskiej, „Ciemno, prawie noc” Joanny Bator czy „Pasji według św. Hanki” Anny Janko; nagrodę tak czy owak zgarnęła wówczas Zyta Oryszyn za „Ocalenie Atlantydy”). Nieprzypadkowo wiozę „Disko” do Kato, bo akcja tej „brawurowej farsy o pedofilu” (jak głosi notka towarzysząca nominacji do nagrody) rozgrywa się właśnie na Śląsku. W latach 90-tych. Podobno.

Dziewit-Meller wzięła na warsztat najntisy nim pierwsze jaskółki nostalgii miały zwiastować ich powrót. Otóż w roku, w którym nominowano „Disko” do Gryfii, niejaka Olga Drenda (z Mikołowa) założyła na fejsie słynny (później) fanpejdż „Duchologia”, czyli „fotograficzny zapis codzienności epoki transformacji”. Odtąd duchy zza stylonowej kotary zaczęły nas na całego jednocześnie straszyć i fascynować.

U Dziewit jednak elementarz najntisowych dekoracji ani nie kręci, ani nie przestrasza. Ale po kolei. „Disko” to opowieść o nauczycielu tańca ze skłonnościami pedofilskimi, do którego sama narratorka zwraca się per „zwyrodnialec”. Paweł Kozioł, bo o nim mowa, tymczasowo zamieszkały przy Placu Wolności w Katowicach, zatrudnia się (po znajomości z dyrektorką, niejaką Wąż) w szkole podstawowej jako instruktor tańca. Po niedługim czasie znajduje sobie wdzięczną ofiarę, Agnieszkę Jojko, którą metodycznie i skutecznie (acz nie bez jej naiwnego przyzwolenia) uwodzi. W tle całej historii znajdziemy jeszcze kilka innych barwnych postaci, m.in. charyzmatycznego frontmana oazowego zespołu A’postoły, odkrywającego swą orientację homoseksualną księdza czy wyuzdaną nauczycielkę (zyskującego popularność) języka angielskiego (ach, ten bezwstydny Zachód).

Wszystkie postaci, charakterystyczne niejako dla swojej epoki (podobne spotykamy przecież w „Zjednoczonych stanach miłości” Tomasza Wasilewskiego), wrzucone są u Dziewit w tekturową scenografię pomalowaną na lata 90-te. Nic, poza tymi przyklejonymi do fabuły jak blok reklamowy do filmu na Polsacie rekwizytami, na czas akcji w „Disko” nie wskazuje. Akcja mogłaby się dziać wszędzie i zawsze. To, co miało być swojskie i śmieszne (kasety magnetofonowe z przegrywanymi z radia hitami Haddawaya, serial Beverly Hills 90210, getry z lycry i soki Hellena), ładowane czytelnikowi do gardła łopatami jak wongle do kachloka, staje się po prostu nieznośne. A przede wszystkim – jest sztuczne jak, nie szukając daleko, plastykowe kwiatki spod cmentarza, na którym spotykamy Agnisię. Dziewit na obrazowaniu lat 90-tych poległa i cała ta zgrzebnie sklecona w „Disko” scenografia, niepotrzebny dla historii balast,  po prostu się na oczach czytelnika sypie jak przedstawiona na jej tle pedofilska farsa (dosłownie i w przenośni).

No właśnie: skąd w ogóle pomysł na taki gatunek? Może brakło mi przy lekturze poczucia humoru, ale mam nieodparte wrażenie, że aby zrobić poruszającą groteskę z ważnego społecznie tematu, rozgrywającego się w czasach, gdy wybucha właśnie sprawa Friedmanów, potrzeba warsztatu Elfriede Jelinek. Języka ostrego jak brzytwa ale transparentnego. Historia „Disko” jest powierzchowna i duszna jak zaprezentowany w powieści obraz Śląska. Narracyjne wtręty dodatkowo młócące zamieszkujących GOP szpetnych, spoconych i płaskich jak ajerkuchy nieszczęśników, czynią tę książkę daremnie szyderczą.

„Disko” jest strawnie podaną fabularną wprawką. Wątki postaci poprowadzone są zręcznie i zmierzają do ładnie rozpracowanego, okraszonego fajerwerkami finału. Powieść stara się w sposób przerysowany i z przymrużeniem oka obnażyć pewne społeczne zależności oraz nowe strefy wpływów rodzące się w Polsce na początku lat 90-tych w sposób, w jaki zrobi to później gdzieś w tle w „Zjednoczonych stanach miłości” Wasilewski. Poza tym jednak (poza tą konstatacją, co autorka miała na myśli) po lekturze „Disko”, zgodnie z obietnicą zasugerowaną w tytule, nie zostało we mnie nic. Żaden skurcz mięśni, kac ani tym bardziej nowa miłość. „Disko” przez moment po prostu ładnie sobie miga.

Author

Related Articles

Back to Top